Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Uwikłana
Uwikłana
Uwikłana
Ebook312 pages3 hours

Uwikłana

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Sztuka nie zna ograniczeń. I może prowadzić do szaleństwa.

Nowa powieść Alicji Sinickiej, autorki bestsellerowych thrillerów psychologicznych "Stażystka", "Służąca" i "Będziesz tego żałować".

Zuza Wilk, dwudziestodwuletnia poetka i instagramerka, autorka bestsellerowego zbioru poezji, właśnie pracuje nad kolejną publikacją. Grono jej fanów, tych realnych i tych wirtualnych, rośnie w oszałamiającym tempie, a twórczość robi furorę w sieci.

Na szczęściu, które dopiero co zaznała, cieniem się kładą wydarzenia rodzinne. Dziewczyna postanawia wyjechać i poszukać ukojenia w uroczej miejscowości Zadry. Tam, w domku nieopodal lasu należącym do jej chłopaka, może się wyciszyć i skupić myśli. Ale musi liczyć się z towarzystwem: oprócz chłopaka są tam jego brat bliźniak oraz ich wspólna przyjaciółka. Starają się nie wchodzić sobie w drogę.

Niestety, nie wszyscy kochają Zuzę.

Nagle poetkę zaczyna prześladować przeczucie, że wokół niej dzieje się coś złego. Z każdym dniem mrok pochłania ją coraz bardziej i dziewczyna ma nieodparte wrażenie, że ktoś chce sterować jej życiem. A może dzieje się to naprawdę?

LanguageJęzyk polski
Release dateNov 30, 2021
ISBN9788367069557
Uwikłana

Read more from Alicja Sinicka

Related to Uwikłana

Related ebooks

Related categories

Reviews for Uwikłana

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Uwikłana - Alicja Sinicka

    OkładkaKarta tytułowa

    Najgorszy jest lęk przed czymś,

    czego nie można nazwać.

    Na lęk bez imienia nie pomagają

    nawet strzykawki.

    – Janusz Leon Wiśniewski, Samotność w sieci

    Rozdział 1

    Nazywam się Zuzanna Wilk, od 22 lat mieszkam w Kołobrzegu. Często chodzę na plażę i piszę tam wiersze. Potem przepisuję je na małej, niebieskiej maszynie do pisania. Jest dość ciężka, ale ma pokrywę z zatrzaskami i niewielką gumową rączką. Dzięki temu można ją łatwo przenosić.

    – Nie, nie tak – szepczę do siebie, odchylając głowę od laptopa.

    Administrator mojej nowej strony internetowej prosił, żebym napisała o sobie parę słów, które pojawią się później w zakładce „O autorce". Męczę się z tym już dobrą godzinę. Wciąż usuwam i piszę od nowa, bo cały czas nie podoba mi się to, co wymyśliłam. Przecież dziś stąd wyjeżdżam, nie powinnam zatem pisać, że mieszkam w Kołobrzegu. Poza tym wydaje mi się, że należy to zrobić bardziej poetycko. Choć od paru lat piszę wiersze, czasem czuję się tak, jakbym o poezji nie wiedziała nic. Nieustannie towarzyszy mi poczucie oszukiwania. Mam wrażenie, że tylko udaję. To inni są prawdziwymi artystami, a mnie ktoś doczepił do tej grupy jak neonową naklejkę do drogiego zabytkowego stołu.

    Od małego czytałam wiersze. W dzieciństwie chyba wszyscy lubią poezję. Julian Tuwim, Jan Brzechwa, Wanda Chotomska. Kto nie zna twórczości naszych rodzimych poetów? Gdyby kózka nie skakała, Rzepka, Lokomotywa, Na straganie. Można wymieniać długo. Ja jednak w dzieciństwie najbardziej lubiłam Marię Konopnicką. Dziś wiem, że to przez melancholię, którą przemycała w swoich utworach, nawet gdy pisała dla najmłodszych. Wszystko przesiąknięte cierpieniem, wielką wrażliwością na świat. Rozumiałam ją, a ona rozumiała mnie. Teoretycznie nie żyłam tak jak ona, w niewoli. Urodziłam się w suwerennym kraju, jednak mój umysł od zawsze był zniewolony. Wysoka wrażliwość to więzienie. Człowiek cały czas czuje się osaczony przez własne emocje.

    Z fascynacją odkrywałam twórczość kolejnych poetów. Traktowałam ich jak przyjaciół, którzy zwierzają mi się ze swoich problemów. Współodczuwałam ich wewnętrzny świat, utwierdzając się przez to w przekonaniu, że jednak nie jestem dziwna, inna, sama. Istnieli tacy jak ja. Kiedy natrafiłam na wiersz Dotknąć… Rafała Wojaczka i przeczytałam jego ostatni wers: „Wyrzec słowo, by stwierdzić, że głos jest krzykiem i nikogo to nie obchodzi", zakochałam się w tym poecie bez pamięci. Pochłonęłam większość jego twórczości w kilka dni. A potem często wracałam do wybranych utworów, chcąc się upewnić, że właściwie je zrozumiałam. I tak szłam przez życie, zbrojąc się w uczucia przelane na papier przez wybitnych poetów, głównie polskich, choć zdarzały się od tego wyjątki. Nie byłam wybredna, znosiłam wiele: proste, okrojone słownictwo, dziwaczne sploty zdań – byleby było autentycznie.

    Przecież tego wszystkiego nie umieszczę w zakładce „O autorce".

    Stukam paznokciem w krawędź kubka z herbatą, po czym usuwam to, co napisałam. Powinnam opisywać samą siebie z większą finezją, a ja tu się rozwijam na temat mojej niebieskiej maszyny do pisania. Czy kogoś to będzie interesowało? Nie wiem. Jak zawsze pełno we mnie wątpliwości i analiz. Właściwie wszystko zaczęło się od tej maszyny. Znalazłam ją parę lat temu na pchlim targu. Byłam wtedy w liceum. Dałam za nią równo dwadzieścia złotych. Moja starsza siostra, Zośka, przewróciła oczami i zapytała: „Po co ci to?. Wtedy nie umiałam odpowiedzieć, ale prawda jest taka, że od małego chciałam mieć taki przyrząd w domu, choć przecież teraz nikt już z maszyny do pisania nie korzysta. Mnie jednak coś w niej fascynowało. Zaniosłam ją do swojego pokoju, otworzyłam, włożyłam między rolki kartkę w kratkę wyrwaną z dużego zeszytu i zaczęłam stukać. Czułam się, jakbym strzelała przed siebie bladymi literami, pisząc: „Test, teścik, abcdef, zzzzz, Jestem Zuza.

    Zrezygnowałam po pięciu minutach i przez kolejny rok maszyna stała pod moim biurkiem, od czasu do czasu przecierana ścierką do kurzu. W międzyczasie poznałam chłopaka, Konrada Wilskiego. Był w moim wieku, chodziliśmy do tego samego liceum. To z nim przekroczyłam wszelkie granice fizycznej i psychicznej bliskości. Zatraciłam się, przepadłam. Palił papierosy, trzymając je zawsze w prawym kąciku ust, włosy miał odrobinę podniesione i zaczesane na bok. Jego oczy były nieustannie zaspane, nawet gdy doznawaliśmy rozkoszy w półmroku mojego pokoju. Nosił marynarki w kratkę, półgolfy i bawełnianie spodnie. Pachniał piżmem i zieloną gumą Orbit w listkach, którą żuł namiętnie po każdym wypalonym papierosie. Lubił dobrą prozę, choć niekoniecznie wiersze. Jego ojciec był znanym dziennikarzem.

    Nie przypuszczałam, że miłość może tak mną zawładnąć. Widziałam Konrada, nawet gdy zamykałam oczy. Wszystko było nim i on był dla mnie wszystkim. Chłonęłam nasze uczucie jak ciepłe, letnie dni. A potem coś się zmieniło. W naszym idealnym świecie pojawiły się szczeliny, przez które zaczęły się wdzierać zakłócenia. Dystans. Wyczułam go natychmiast. Konrad zaczął się ode mnie oddalać. Podczas naszych spotkań nabierałam czujności. Analizowałam każdy jego ruch, uniesienie brwi czy mruknięcie. Starałam się zaspokajać każdą jego potrzebę, ale w końcu zrozumiałam, że nie jestem w stanie nic zrobić. Drażniłam go rozpaczliwymi próbami uratowania tego, co zostało. W końcu, pewnej gwieździstej nocy, stwierdził, że „jestem dla niego za dobra". Zerwanie było krótkie i niemal bezbolesne. Poczułam się, jakbym była plastrem, który szybko z siebie zerwał na chodniku pod moją furtką. Wróciłam do domu oszołomiona. Ból przyszedł później i trwał tygodniami.

    Któregoś ponurego dnia, gdy wszystko wciąż uparcie było Konradem, a ja dowiedziałam się, że zaczął się spotykać z inną dziewczyną, wyciągnęłam spod biurka niebieską maszynę do pisania. Postawiłam ją na porysowanym blacie i włożyłam do niej kartkę.

    Pod wpływem impulsu napisałam:

    „Wciągnąłeś mnie na ścieżkę snów przez to,

    co tu i teraz,

    by potem strącić w pustkę".

    Oddychałam przez usta, wpatrując się w te słowa. Po policzkach płynęły mi łzy. Czułam ulgę, jakbym uciekła z dusznego pokoju do ogrodu, w którym wiatr huśta gałęziami drzew, a hamak kołysze się zachęcająco. Dziś myślę, że efekt mojej pierwszej poetyckiej próby był średni. Ale wtedy odbierałam to inaczej. Czułam, że przeszłam do nowego miejsca, jakbym się przebiła na drugą stronę życia. Już nie tylko odbierałam na dobrze znanej częstotliwości, ale też na niej nadawałam. I choć był to dopiero początek nowej drogi, pragnęłam podążać nią dalej.

    Zaczęłam pisać każdego dnia. Moje pierwsze wiersze nie istnieją. Nie ma ich nigdzie, wszystkie zostały porwane, zmięte w małe kulki, wyrzucone do śmietnika, a te najbardziej intymne – spalone w metalowym garnku. Za każdym razem, gdy siadałam do maszyny, czułam się dziwnie ożywiona. Jakbym musiała sprostać życiowemu zadaniu – drugiej szansy nie będzie, choć przecież była. Ja jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że na czas pisania wiersza świat się zatrzymywał, wciągał powietrze i patrzył mi na ręce. Istnieliśmy tylko ja i stukot klawiszy przerywany nieznośną ciszą, w której balansowałam nad ziemią, za wszelką cenę starając się nie spaść. Wszystko po to, by pozostać w wątłej rzeczywistości funkcjonującej na moich zasadach.

    Nikomu nie przyznawałam się do tego, co robię. Nie chciałam, żeby ktokolwiek się dowiedział. Czułam, że zostanę wyśmiana. Tworzenie poezji to nietypowa profesja. Osobiście nie znałam żadnego poety, wszystkich tylko czytałam. W moim odczuciu byli oni nierealni, eteryczni niczym zjawy. Większość moich ulubieńców nie żyła, a ci, którzy jeszcze jakoś się trzymali, wydawali się nieuchwytni, odlegli. Byli twarzami mówiącymi coś do mikrofonu podczas odbierania nagród literackich. Ich głosy mnie drażniły, gesty były obce, oczy – zbyt znudzone, płaskie, pozbawione energii, którą czułam, gdy chłonęłam ich twórczość. Dziś wiem, że praca poety wiąże się z rozdwojeniem jaźni. Moje wewnętrzne ja bardzo się różni od tego z zewnątrz, jakby mieszkały we mnie dwie różne kobiety.

    „Co trzeba mieć w głowie, żeby pisać wiersze?" – mruknął kiedyś mój tato, gdy w telewizji leciał program o autorze Malowanego ptaka, Jerzym Kosińskim, który wiele lat temu popełnił samobójstwo w Nowym Jorku. Przyjął ogromną dawkę środków nasennych, wszedł do wanny, nałożył sobie worek na głowę i w ten sposób zmarł.

    Zanim to zrobił, napisał: „Kładę się teraz do snu, na trochę dłużej niż zwykle. Nazwijmy to wiecznością".

    Siedząc wtedy przed telewizorem z tatą i Zośką, poczułam nagły przypływ ciepła. Tato mówił dalej: „Zdrowy chłop się zabił. Wszyscy artyści to szaleńcy".

    Uprawiałam już wtedy poezję od ładnych paru miesięcy. Zośka, usłyszawszy słowa taty, popatrzyła na mnie znacząco, wsuwając łyżkę zupy do ust. Odpowiedziałam wzruszeniem ramion i obojętną miną, za którą ukrywało się to drugie, kruche ja. Zdawałam sobie sprawę, że Zośka się domyśla, co robię nocami. Miałyśmy pokoje obok siebie. Stukot maszyny do niej dochodził, parę razy pytała. Zbywałam ją, mówiąc, że lubię pisać w ten sposób wypracowania i referaty. Nie wierzyła.

    Trudno okłamywać osobę, którą zna się od dziecka. Choć nie byłyśmy biologicznymi siostrami, łączyła nas silna więź. Rodzice nie mogli mieć dzieci. Obydwie zostałyśmy adoptowane. Pierwsza była Zośka. Pojawiła się w rodzinie, gdy miała roczek, ja dołączyłam dwa lata później, mając cztery miesiące. Mimo braku pokrewieństwa na pierwszy rzut oka wyglądałyśmy w miarę podobnie. Szczupłe sylwetki, długie szyje, jasne włosy, moje trochę prostsze, gładsze, jej puszące się z byle powodu. Kolory oczu miałyśmy inne. Tęczówki Zośki były szmaragdowe, otoczone długimi, jasnymi rzęsami, a moje – miodowe, w ciemnej oprawie. Gdy we dwie dłużej z kimś rozmawiałyśmy, często dostrzegałam u rozmówcy zmieszanie. Jakby widział tę różnicę między nami. Wypływającą z oczu wyraźną niezgodność, która budziła w nim nieme pytania o nasze pokrewieństwo. A może sobie dopowiadałam? Całe życie nadinterpretuję rzeczywistość. Zośka od zawsze była inna. Prostsza, przez to spokojniejsza.

    Nasza mama zmarła, gdy miałam dziesięć lat. Rozległy wylew, którego nikt się nie spodziewał. Położyła się wieczorem do łóżka i już nie wstała. Od chwili, gdy rodzice mi powiedzieli, że jestem adoptowana, czułam się niekompletna. Po śmierci mamy to uczucie się spotęgowało. Jakbym straciła matkę dwa razy. Pamiętam ten ścisk w klatce piersiowej, kiedy blady jak zimowe niebo tato powiedział nam o tym, że odeszła. Do dziś to czuję za każdym razem, gdy wracam do tej chwili myślami.

    Zostałyśmy z tatą same w dużym mieszkaniu w kamienicy w całości należącej do niego. Na dole mieliśmy kawiarnię. Często mu w niej pomagałyśmy podczas wakacji i w tygodniu, po powrocie ze szkoły.

    Mój wielki poetycki sekret wyszedł na jaw pewnego czerwcowego wieczoru, gdy skończyłam drugą klasę liceum. Siedziałam wtedy przy biurku w swoim pokoju i jak zawsze wystukiwałam kolejne wersy ogarnięta weną i złudzeniem, że świat się zatrzymał. W pewnej chwili usłyszałam za sobą jazgot aparatu w telefonie. Krew momentalnie odpłynęła mi z twarzy. Odwróciłam się i zobaczyłam jej szmaragdowe oczy, w których lśniły iskry radości.

    – Mam cię! – krzyknęła.

    Dla Zośki to była zabawa, dla mnie – koszmar.

    – Wiedziałam, że piszesz książkę – powiedziała triumfalnie, przyglądając się zdjęciu w telefonie.

    – Zośka, usuń to zdjęcie. – Wstałam z drżącym oddechem. – Oddaj!

    Uwieczniła na fotografii moje wyznanie umieszczone na ochlapanej herbatą kartce wsuniętej w maszynę do pisania. Było krótkie, zaledwie trzywersowe, na końcu podpisane moim imieniem i nazwiskiem. Wtedy nie wiedzieć czemu pierwszy raz to zrobiłam. Nigdy wcześniej nie podpisywałam swoich utworów.

    – A co to? – zdziwiła się, wbijając uważniejsze spojrzenie w ekran telefonu. – To wiersz?

    Wybuchnęła śmiechem, ale nie okrutnym, tylko nijakim, przypominającym automatyczne szczekanie, jakby była lalką na baterie, która traci moc. To był śmiech maskujący zaskoczenie. W jej oczach pojawił się niepokój albo strach przed czymś nietypowym, co wreszcie do niej dotarło. To było głębokie wyznanie skierowane jak zawsze do Konrada. Po roku od zerwania on wciąż chodził mi po głowie. Trafiłam na niego przez przypadek kilka dni wcześniej w parku. Siedział na ławce z inną dziewczyną.

    Napisałam wtedy:

    „Serca szepczą, usta milczą.

    Słowa płyną niespokojnie.

    Gdzieś między naszymi spojrzeniami.

    – Zuza Wilk, W parku z Konradem".

    Nie mogłam sobie darować, że podpisałam ten krótki upust emocji. Tak bliski, tak intymny.

    Spróbowałam po raz ostatni wyrwać jej telefon i wtedy to się stało. Jeden moment, który zmienił całe moje życie. Zośka przez przypadek udostępniła to zdjęcie na swoim Instagramie. Robiła sobie miliony fotografii, wrzucała po trzy posty dziennie. Uwielbiała rozmaite aplikacje, a Instagram był jej pierwszym, domyślnym wyborem.

    Przerażenie w jej oczach było wręcz namacalne.

    – Zuza, przepraszam – bąkała, próbując jednocześnie usunąć ten wpis, ale Instagram się zawiesił. Czasem przez te stare, grube mury kamienicy traciłyśmy zasięg i niestety wtedy też tak się stało.

    Upadłam na kolana zdruzgotana. Zośka wciąż walczyła z telefonem, jęcząc pod nosem, że nie chciała, że jej przykro. Wiedziałam, że obserwuje ją mnóstwo moich znajomych, wśród nich Konrad. Patrzyłam na maszynę do pisania z niedowierzaniem w oczach. Czułam się, jakby siostra wycięła mi z ciała coś cennego. Czułam ból pod piersiami.

    – Usunęłaś? – pytałam co chwilę.

    Wciąż zaprzeczała.

    Przed oczami miałam najmroczniejsze scenariusze. Czułam się mała, nieistotna, patrzyłam zamglonym spojrzeniem na maszynę do pisania, na kartkę z plamami po herbacie przypominającymi sinusoidę. Myśli biegały mi po głowie bez ładu i składu. Planowałam wyjazd z miasta, bo czułam, że nie wytrzymam tych szyderczych spojrzeń znajomych albo, co gorsza, współczucia. Konrad to zobaczy i natychmiast wszystko zrozumie. Rozpowie, że wciąż za nim tęsknię, i będzie się pławił w samouwielbieniu. Lubił robić wokół siebie szum. Do tej pory nie mógł się domyślać, co czuję. Po zerwaniu nigdy się do niego nie odezwałam, ale wszyscy nasi wspólni znajomi wiedzieli, że to on ze mną skończył. A teraz niespodziewane odsłoniłam przed nim karty. Oczywiście mogłam zaprzeczać, że to nie tak, że to nie ten Konrad, tylko inny, ale z moim antytalentem do kłamania nie wyjdzie to wiarygodnie.

    Gdy ktoś zapyta, usta będą mówić „nie", a oczy zdradziecko przytakną.

    – Rozładował się – powiedziała cicho. – Pójdę po ładowarkę.

    Gdy podłączała do niej telefon, wciąż tłumaczyła:

    – Przepraszam, to miał być żart.

    – Po co zrobiłaś zdjęcie?

    – Nie wiem. Tak sobie wymyśliłam. – Wzruszyła ramionami, patrząc na wyświetlacz. – Miałam ci za złe, że się nie przyznawałaś do pisania.

    Sama nie miałam wówczas Instagrama, nie wiedziałam, jak sprawdzić, czy wiele osób widziało już ten post, a raczej krótkie wyznanie podpisane moim imieniem, nazwiskiem i imieniem mojego byłego.

    Zośka usunęła wpis po pięciu minutach. Zdążyła dostać siedem polubień, wśród nich nie było Konrada ani nikogo z jego otoczenia. Niestety, zdjęcie zobaczyła wredna Sandra Milec z trzeciej C. Zrobiła print screen, a potem wrzuciła mój wiersz do sieci na dobre. W kolejnych dniach krążył po niej, zbierając skrajnie różne opinie. Niektóre z nich do mnie docierały i dziwiły. Raczej się ze mnie nie śmiano. Co prawda znalazły się osoby, które zareagowały nieprzychylnie, twierdząc, że wciąż jestem zakochana w swoim byłym, ale skala tej reakcji nie była tak duża, jak to sobie wyobrażałam. Pojawienie się mojego krótkiego wyznania w sieci z pewnością wywołało zamieszanie wśród uczniów naszej szkoły. Dziewczyny wrzucały mój wiersz do siebie na Instagram, podpisując go słowami w stylu „piękny albo „coś w tym jest. Widocznie uznały, że sama go upubliczniłam. Po jakimś czasie wolałam się trzymać takiej wersji wydarzeń. Zośka nie pokazywała mi tych wpisów, ale koleżanki z klasy pisały mi, że generalnie ludziom podoba się moje wyznanie.

    We wrześniu jedna dziewczyna z młodszej klasy podeszła do mnie na przerwie, gdy płonęłam ze wstydu podczas próby ucieczki spojrzeniem od przyglądającego mi się Konrada, i zapytała, czy mam tego więcej. Chętnie by poczytała. Gdy zapytałam, dlaczego chce czytać moje wyznania (wtedy jeszcze nie nazywałam ich wierszami), odpowiedziała: „Bo ja też czasem tak się czuję".

    Nie zgodziłam się, ale zapamiętałam jej słowa i dalej stukałam wieczorami na maszynie. Po jakimś czasie sama zaczęłam fotografować swoje teksty. Rosło we mnie coś w rodzaju odwagi połączonej z ciekawością. Znalazłam w sieci profile ludzi, chyba podobnych wewnętrznie do mnie, którzy pisali wiersze i wrzucali ich zdjęcia na Facebook lub Instagram.

    Po skończeniu liceum, kiedy Konrad wyjechał na studia do Krakowa, założyłam na Instagramie profil ja_zuza i wrzuciłam tam fotografię kolejnego, w moim odczuciu najmniej osobistego, wyznania. Po paru godzinach rozwinął się pod nim sznur pozytywnych komentarzy od znajomych. Potem wszystko potoczyło się już swoim rytmem, w którym niepewność mieszała się z kolejnymi aktami emocjonalnego ekshibicjonizmu. Wyznania udostępniałam raz w tygodniu. Gdy kończyłam pierwszy rok studiów z zarządzania, miałam już rzesze obserwujących czekających na piątkowy wieczór, kiedy wrzucę do sieci kolejny tekst.

    Potem los odebrał nam naszego ukochanego tatę. Pochłonął go późno wykryty nowotwór. Tato zostawił nam po sobie masę wspomnień i kamienicę.

    Dojeżdżałam na Politechnikę Koszalińską z Kołobrzegu, a popołudniami wciąż pomagałam w kawiarni. Zośka pracowała tam już wówczas na cały etat. Ona nie poszła na studia.

    Od czasu do czasu chodziłyśmy z siostrą na imprezy. Odezwał się też do mnie redaktor z dużego polskiego wydawnictwa. Pół roku później ukazał się mój pierwszy tomik poetycki zatytułowany Szczeliny. Czasem organizowano mi spotkania autorskie, na których zawsze czułam się oszołomiona, jakbym przebrała się za kogoś, kim nie jestem, i musiała grać tak, aby nikt się nie zorientował, że to tylko ja, a nie żadna poetka.

    I tak mijały miesiące, podczas których rozbijałam się między pisaniem a nauką.

    Aż pewnej sierpniowej nocy przed trzecim rokiem studiów pojechałyśmy z Zośką na nielegalną dyskotekę w lesie. Kilka godzin wywróciło moje życie do góry nogami. Po nich zostały mi już tylko wiersze…

    Ocieram łzę toczącą się po moim policzku, po czym stukam w klawiaturę komputera.

    Jestem Zuza Wilk. Piszę wiersze na niebieskiej maszynie do pisania, potem je fotografuję i odsłaniam przed światem. Wszystko dzięki mojej siostrze, której już z nami nie ma. Dzięki, Zośka. Wierzę, że gdzieś pomiędzy jawą a snem jeszcze się spotkamy.

    Rozdział 2

    Wysyłam do administratora strony wiadomość z notatką o sobie, po czym wyłączam komputer i ruszam w stronę walizki. Telefon wygrywa znajomą melodię, która sprawia, że stopy zaczynają szybciej przebierać po wełnianym dywanie.

    – Halo.

    – Jestem już. Czekam na dole – wita się ze mną zaspanym głosem.

    Spoglądam na zegarek. Dochodzi siódma trzydzieści rano. Umówiliśmy się, że będzie przed ósmą. Dobrze, że spakowałam się wcześniej. Zawsze staram się być gotowa przed czasem.

    Pół godziny temu odwiedziła mnie ciotka Halina, siostra taty. Od jakiegoś czasu jest nadopiekuńcza. Dziś się uparła, że zrobi mi kanapki na drogę. Teraz stoi w progu mojego pokoju, chyba przyciągnął ją dźwięk telefonu. Najpewniej zdążyła się już zorientować, że Dni, których nie znamy to piosenka przypisana do numeru Michała. Domyśliła się, że mój „nowy chłopak" już po mnie przyjechał. Wciąż tak o nim mówi, choć jesteśmy ze sobą już ponad rok.

    Zaczęliśmy się spotykać parę miesięcy po tym, jak Zośka zaginęła wtedy w lesie podczas dyskoteki. Za każdym razem, gdy używam w myślach słowa „zaginęła", coś burzy mi krew, serce przyspiesza rytm, policzki drętwieją. Omijam zatem to słowo i wspomnienia, choć one uparcie wracają. Teraz też usiłuję zrobić nad nimi wielki krok i uśmiecham się subtelnie do ciotki, jakbym chciała ją za coś przeprosić. Skóra na jej policzkach jest cienka i pomarszczona, przypomina bibułę, pionowe zmarszczki przy ustach zdają się głębsze niż zawsze, oczy patrzą na mnie smutno. Nie chce, żebym wyjechała, ale próbuje tego nie okazywać. Mieszka w lokalu na parterze, sama nie ma rodziny i stara się mną opiekować. Nigdy jednak przesadnie nie wtrącała się do mojego życia.

    Rzuciłam studia, bo po stracie Zośki zrozumiałam, że nie warto marnować czasu na sprawy sprzeczne z wewnętrznym głosem. Myślałam, że takie traumy jak utrata bliskiej osoby powstrzymują artystów od tworzenia, ale przekonałam się na własnej skórze, że może być zupełnie na odwrót. Po tym, jak Zośka zniknęła, a policja zasugerowała, że raczej nie znajdziemy jej żywej, pisałam jak opętana. Jeden tekst za drugim, we wszystko wbite kły cierpienia, krótkie, agresywne wiersze niczym wystrzały z broni palnej. Znalazło się też trochę szortów. Nie mogłam się powstrzymać. A teraz cisza po sztormie. Wszystkie fale ustały, jest płasko, aż za płasko. Czuję się tak, jakbym nigdy nie pisała. Ten bezruch działa na mnie destrukcyjnie.

    Za cztery miesiące mam oddać wydawcy materiał pod drugi tom wierszy, ale wciąż nie wiem, czy uda mi się wypełnić ten zakontraktowany obowiązek. Wszyscy mi powtarzają: „Idź do przodu, nie myśl", i to miało być moje zaklęcie. Podpisanie umowy na drugi tomik poetycki i skupienie się na pracy. Wyjazd z Michałem do jego domu na wsi i kolejne próby tworzenia. Zatem jadę do Zadry, niewielkiej wsi oddalonej od Kołobrzegu o sto pięćdziesiąt kilometrów. Zostawiam ciocię tutaj, w kamienicy. Kawiarnia zbankrutowała, bo po zniknięciu Zośki nie miałam sił

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1