Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Niewidzialny
Niewidzialny
Niewidzialny
Ebook393 pages5 hours

Niewidzialny

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Wszyscy lubimy kibicować bohaterom poszkodowanym przez los. Niechcianym, wyszydzanym, naznaczonym przez defekty natury fizycznej. Lubimy obserwować ich wewnętrzne i zewnętrzne metamorfozy. Pragniemy, żeby przezwyciężyli piętrzące się przed nimi problemy i osiągnęli upragniony cel. Widzimy w nich cząstkę siebie, wycinek swojej własnej walki ze światem.
Ale wyobraźmy sobie, że przechodzący wielką przemianę bohater – którego mamy wspierać – jest jednostką głęboko zaburzoną. Nie jest sympatycznym poczciwcem pokroju Rocky’ego Balboa, czy też Daniela Larusso. Jest kimś, kto po trosze przywodzi na myśl F. Dolarhyde’a – jednego z protagonistów powieści „Czerwony smok” T. Harrisa, twórcy Hannibala Lectera. Albo nieco bardziej swojską wersję Patricka Batemana, antybohatera „American Psycho” B. E. Ellisa z domieszką Edwarda Kempera i Tony’ego Soprano. Kimś w pewnym stopniu podobnym do wcześniej wymienionych, ale też zupełnie innym, bo i wychowanym na innym kontynencie, innym kraju, innym świecie.
Kimś, kto wzorce zachowania zaczerpnął wprost z filmów z kaset VHS i wciąż żyje tym dziecięcym eskapizmem. Ktoś, komu nigdy nie dane było w pełni emocjonalnie dojrzeć. I nie można go za to do końca obwiniać.
Czy będziemy w stanie wybaczyć mu przemoc, kłamstwa, manipulacje i kradzież tożsamości tylko dlatego, że dzieciństwo doświadczyło go tak mocno? Czy szaleńcza miłość będzie jakimkolwiek usprawiedliwieniem najcięższej ze zbrodni? A z drugiej strony czy da się trzymać kciuki za organa ścigania w sytuacji, gdy ich przedstawiciele są niemal równie odpychający co ścigany?
A może równie zły – co nasz (anty)bohater – jest cały świat? Czy zwykły człowiek jest w stanie uciec przed wpływem wielkiej polityki? Ustrzec się przed spiralą nienawiści i nieporozumień nakręcanych przez polityków, media, różne grupy etniczne oraz religijne? A jeżeli nie da się przed tym uciec, to może da się to wykorzystać do własnych celów?
„Niewidzialny” to thriller psychologiczny z elementami romansu, kryminału i powieści political fiction. W samej powieści znajdziesz jeszcze więcej trudnych pytań. Ale możemy obiecać, że dostarczy też sporo całkiem satysfakcjonujących odpowiedzi.
 
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateAug 30, 2021
ISBN9788381662093

Related to Niewidzialny

Related ebooks

Related categories

Reviews for Niewidzialny

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Niewidzialny - Bogusz Dawidowicz

    Część I

    „Ci, którzy nie są świadomi, że kroczą w ciemnościach, nigdy nie będą poszukiwać światła".

    Bruce Lee

    Rozdział 1

    Rok 2017

    Na ekranie 34-calowego panoramicznego monitora Samsunga pyszniła się twarz przystojnego blondyna. Mocna szczęka, krótko przystrzyżone włosy i niebieskie oczy. Typ urody kojarzący się z Anglosasem lub Skandynawem. Ubrany był w dopasowane, błękitne polo od Ralpha Laurena. Ręce skrzyżował na piersiach tak, by jeszcze bardziej uwypuklić dorodne bicepsy opięte koszulką.

    „Piękne mam to zdjęcie profilowe – pomyślał mężczyzna siedzący przed komputerem na krześle biurowym wymodelowanym w specjalnie podpórki pod kręgosłup. Palcami lewej ręki nerwowo bębnił w podłokietnik siedziska, zaś drugą dłonią trzymał bezprzewodową myszkę. Nie przestając stukać palcami lewej dłoni, wprawił w ruch swoją prawicę – nieznacznie przesunął myszkę po ukosie w górę i nacisnął jej podstawowy przycisk. Otworzył tym samym galerię ze wszystkimi fotografiami, jakie zawierało jego konto na portalu randkowym. Wszędzie ten sam blondyn. To na nartach w kombinezonie oraz goglach w jakiejś austriackiej czy szwajcarskiej miejscowości, to w Londynie w jesienniej kurtce, opatulony szalikiem z Big Benem w tle, to w samych kąpielówkach, na jakiejś rajskiej plaży z drinkiem w dłoni. Scenerie różne, odzienie też, ale wszędzie ten sam ujmujący śnieżnobiały uśmiech z dwoma rzędami równych zębów. Blondyn mógłby uchodzić za dziecko Roberta Redforda i Sharon Stone, gdyby tylko tych dwoje się o takowe w przeszłości postarało. Ale nim nie był. Pod awatarem jego zdjęcia głównego widniało imię „Tomek. Tym samym imieniem mógł się poszczycić mężczyzna, który nagle odchylił się na oparciu fotela. Złożywszy spocone ręce na udach, wpatrywał się w swoje wirtualne alter ego. Imiona się zgadzały, wygląd… już niekoniecznie.

    Mężczyzna znajdujący się przed monitorem „pożyczył" zdjęcia od szwedzkiego trenera personalnego z należącego do niego konta na Facebooku. Znalazł je po mozolnym, wielogodzinnym przeglądaniu przypadkowych profili. Zewnętrzna powierzchowność Nordyka idealnie wpasowała się w jego potrzeby. Swoich fotografii nie mógł użyć, nie pomogłoby mu one zrealizować opracowanego planu. Na własnym, tym razem jawnym, koncie na portalu Marka Zuckerberga nie posiadał ani jednej. Tomek z reala nie prezentował się jak hollywoodzki gwiazdor. Przy ponad 195 centymetrach wzrostu ważył około 139 kilo. W jego sylwetce próżno było szukać zarysu mięśni. Obfity brzuch wyraźnie odznaczał się pod wyświechtanym sweterkiem, optycznie jeszcze pomniejszając, i tak już zapadniętą, klatkę piersiową. Czerwony, bulwiasty nos dominował na okrągłej, ospowatej twarzy, sprawiając, że małe, głęboko osadzone, brązowe oczka wizualnie zmniejszały się do rozmiarów główek od szpilki, a wąskie usta do pojedynczej kreski. Mimo zaledwie 37 lat intensywnie tracił włosy – łysina powoli dochodziła do czubka głowy. Żałosne resztki ciemnej czupryny, ostałe głównie na skroniach, kontrastowały z upiorną bladością czaszki, tworząc godną pożałowania całość.

    Tomek stanowił swoisty ewenement – pomimo imponującej postury miał też na tyle nieatrakcyjną fizys, że dla większości populacji uchodził wręcz za niewidzialnego. Zwłaszcza dla płci przeciwnej. Jego miałkość piętnem naznaczył sam los już w momencie, gdy pojawił się na świecie. W akcie urodzenia w rubryce nazwisko widniało bowiem: „Kowalski".

    – Przynajmniej jestem od niego wyższy – powiedział do siebie na głos Tomek, a na jego twarzy zagościł tryumfalny uśmieszek. I to była prawda – na profilu randkowym pomniejszył się do 183 centymetrów. Wydało mu się to idealne, bo w lubianych przez niego powieściach Iana Fleminga właśnie tyle mierzył najsłynniejszy agent jej Królewskiej Mości, tj. James Bond. Tomek zwiększał też tym swój komfort psychiczny związany z całą tą mistyfikacją – zwyczajnie na jednym polu sobie odjął, żeby dodać na innych. W swoim mniemaniu stosował względnie uprawnioną kompensację. Wmawiał to sobie każdego dnia.

    Z błogiego otępienia wyrwał go dźwięk nadchodzącej wiadomości – przy widocznej na ekranie ikonce z listem zaczęła migać cyfra jeden. Blondyn otrzymał kolejną w tym dniu korespondencję.

    – No, nareszcie odpisała! – wydał z siebie przytłumiony okrzyk i wyszczerzył z radości swoje żółtawe, domagające się aparatu korekcyjnego, zęby. – Zaraz zabieramy się za lekturę – dodał i celem wprowadzenia się w odpowiedni nastrój, włączył bojowy w wymowie utwór „We fight for love"1 kapeli The Power Station. Z głośników komputera zaczęło wydobywać się głośne dudnienie lat 80.:

    I will protect you

    Nothing can hurt you2.

    – Najpierw jednak małe co nieco – mruknął Kowalski. Z widocznym trudem podźwignął się z siedziska i skierował kroki ku znajdującej się w kuchni lodówce. Muzyka wciąż grała w najlepsze:

    I am a mountain

    Surrounded by your love

    You are a mountain that dreams are made of3.

    Rozdział 2

    Pochmurne późnojesienne popołudnie nie nastrajało optymistycznie do życia. Wszechobecna szarzyzna, plucha i szkielety nagich drzew zachęcały raczej do tego, żeby zamknąć oczy i otworzyć je dopiero wtedy, gdy wszystko znów się zazieleni, a ciepły wiosenny wiatr przyjemnie owieje twarz.

    „Tylko dziś i jutro. I koniec na ten tydzień – pocieszał się w myślach Tomek. – „Przetrwam to jak zawsze. Jest końcówka listopada, przeżyłem już prawie pierwsze trzy miesiące, wakacje przyjdą, zanim się obejrzę. – Westchnąwszy, poprawił ramiączko plecaka, który niósł na prawym ramieniu. Szedł piechotą, do szkoły miał zaledwie 10 minut drogi wolnym marszem. Mieszkał w spokojnej dzielnicy będącej jeszcze kilkadziesiąt lat temu osobnym miasteczkiem, zaś obecnie dzielnicą kilkusettysięcznej metropolii. Zawsze mijał to samo zapuszczone boisko do koszykówki, zielony skwer oraz lokalne centrum osiedla – ciąg budynków ze sklepami i zakładami usługowymi na dole oraz mieszkaniami na górze. Ostatnie ćwierćwiecze nie przyniosło wielkich zmian. Ot, lokalny kupiec sprzedający artykuły spożywczo-przemysłowe musiał ustąpić miejsca sieciówce; bar z hamburgerami został zagospodarowany przez Turka i jego kebab; salon gier wideo zmienił się w parabank oferujący szybkie pożyczki, a wypożyczalnia DVD w punkt z jednorękimi bandytami o dumnej nazwie Casino Jack. Nowe szyldy, lecz te same podniszczone budynki, krzywe chodniki i fetor psich odchodów unoszący się z trawników w ciepłe dni.

    Najlepiej zdawał się prosperować wspominany Turek, choć ostatnie miesiące niewątpliwie nie były dla niego łatwe – ze dwa razy ciśnięto mu kamieniem w szyby, ktoś na drzwiach napisał „brudas, a według pogłosek ponoć wrzucono mu nawet świński łeb do baru. Tak przynajmniej głosiły „miejskie legendy szeptane z ucha do ucha, a także rozpowszechniane anonimowo na lokalnych forach internetowych. Z kolei marnej imitacji kasyna nikt nie atakował – ani klienci, ani chuligani. Po prostu trwało w czasie i przestrzeni, licząc na okazjonalnie pojawiających się w niej pijaczków lub podrzędnych hazardzistów.

    Przed Casino Jackiem stał niekiedy nadzorca tego przybytku: żylasty, permanentnie niedogolony facet po pięćdziesiątce z wiecznym petem w kąciku ust. Wychodził przed lokal – uprzednio otwierając drzwi na oścież i blokując je w tejże pozycji – i palił kilka papierosów jeden po drugim. Patrzył się przy tym na przechodniów wzrokiem, który Tomkowi kojarzył się z mieszaniną pogardy oraz oskarżenia. Inna osoba odebrałaby to zapewne jak stępiałe spojrzenie zmęczonego życiem człowieka, ale nie Kowalski. Również tym razem dostrzegł w oddali mężczyznę. Nie chciał spotkać jego kpiących oczu, nie chciał poczuć dobywającego się z salonu gier nieprzyjemnego, trudnego do opisania zapachu. Włożył kaptur swojego wyświechtanego polaru na głowę, zapiął założoną na bluzę puchową kamizelkę. Zgarbił się jeszcze bardziej niż zwykle – tak, że widział przed sobą głównie workowate bojówki i vansy służące mu wiernie od niemal dekady. Po przybraniu takiej pozycji gotów był przejść na drugą stronę ulicy. W ten sposób unikał nie tylko mężczyzny z kasyna, ale też dawnych znajomych z podstawówki i liceum. Klasy, do których uczęszczał, uważał za zbieraniny przypadkowych osób zmuszonych przez zewnętrzne okoliczności do współżycia. Nieformalnie podzielone na podgrupy, w których były jednostki czerpiące przyjemność z dręczenia go. Po latach wielu z niegdysiejszych gnębicieli machało do niego z daleka, chcąc zagadać, jak gdyby nigdy nic. Przed interakcją z tymi ludźmi chronił go kaptur w zimne i czapka bejsbolowa – z napisem „Marvel bądź „Star Wars – w ciepłe dni; słuchawki w uszach i odpowiednia postawa ciała. Pomagało mu to ignorować niepożądane jednostki bez czynienia wyraźnego afrontu.

    Po przejściu na przeciwległy chodnik Tomek spojrzał na zegarek i zaklął w duchu: – „Cholera, muszę się streszczać, bo znowu się spóźnię". – Prędko minąwszy wybudowany kilka lat wstecz orlik, stanął przed wejściem do niepublicznego liceum imienia Bolesława Prusa. Czekało go spotkanie z leserami lub jednostkami o IQ poniżej średniej. Z dzieciarami, które los obdarzył przywilejem posiadania dobrze sytuowanych rodziców skłonnych płacić kilkaset złotych miesięcznie za to, by ich latorośle zdobyły średnie wykształcenie. By można je było potem przepchać przez jakieś marne studia na równie marnej, prywatnej uczelni.

    Zamknął na moment oczy, jego ręce mimowolnie poczęły drżeć, więc zacisnął je z całej siły w pięści, aż jego kłykcie pobielały. Głęboko westchnąwszy, ruszył do środka budynku.

    ***

    – I dlatego też arkusz kalkulacyjny… – Tomek urwał w połowie zdania i sięgnął po kubek z herbatą stojącą na biurku. Nie widział sensu w kontynuowaniu rozpoczętego wywodu. Miał przed sobą połowę klasy 2C. Największe tumany z tej i tak podrzędnej szkoły. Gówniarze nawet nie zauważyli, że przestał gadać. Nigdy nie zwracali na niego większej uwagi. W ogóle nie interesowali się włączonym na ekranach ich komputerów Excelem. W tej chwili przekrzykiwali się jeden przez drugiego albo pokazywali sobie jakieś bzdety na wyświetlaczach smartfonów. Dla nich był tylko facetem od informatyki, „grubasem lub „tłuściochem, jak go pokątnie nazywali. Uczniowie wespół z rodzicami poważali nauczany przez niego przedmiot na równi z muzyką czy plastyką. Również nauczyciele matematyki, fizyki czy polskiego potrafili patrzeć na niego z góry. Tomek uważał ich za ignorantów nierozumiejących dzisiejszych czasów. Miał ich wszystkich równie głęboko w dupie, jak i oni jego. Potrzebował części etatu, by mieć ubezpieczenie. Prawdziwą kasę zdobywał z różnych zleceń. Wcześniej pracował w korporacji i – gdyby nie drobny incydent – zapewne parałby się tym dalej. Ale było, minęło. Rodzice wraz z terapeutką uważali, że nauczanie w szkole może okazać się dla niego dobrą kuracją. Tomek z kolei uważał to za zwykłe pierdolenie, ale poddał się temu dla świętego spokoju. Tak, jak teraz poddawał się tyranii tej bezmózgiej hołoty, która dokazywała przed jego oczami. Nachylił się po swój – rzucony pod biurko – plecak, wyjął z niego nowy numer CD-Action i pogrążył się w czytaniu, oczekując na zbawienny dzwonek na przerwę.

    Rozdział 3

    – Pompa jest? Jest! – Mareczek obnażony od pasa w górę prężył się przed lustrem w łazience. Napinał każdy mięsień tułowia oraz rąk, podziwiając efekt tysięcy godzin spędzonych na siłowni i salach gimnastycznych. Wyrzeczeń, wspartych ciężką pracą z żelastwem. Zabiegów okupionych hektolitrami potu, które upodobniły go do greckich herosów. Albo do Jean-Claude Van Damme’a, będącego jego idolem od wczesnego dzieciństwa. Marek w wieku 10 lat pierwszy raz obejrzał jeden z sensacyjnych produktów sławnego Belga. Od tamtej pory katował na kasetach VHS takie tytuły jak „Krwawy sport czy „Kickboxer. Każdy z tych filmów obejrzał po kilkadziesiąt razy na ogromnym kineskopowym telewizorze swoich rodziców. Teraz, po 25 latach, wyglądał równie dobrze, jak Van Damme w szczycie formy i tak jak on mógł pochwalić się czarnym pasem w karate.

    – Żyć nie umierać, panie Rafalski, wyglądasz naprawdę dobrze – mruczał z zadowoleniem Marek. Lubił patrzeć na swoje ciało, irytowała go tylko para osadzająca się na szybie, nie pozwalająca w pełni docenić doskonałości, jaką w swoim mniemaniu osiągnął. Kilka minut temu wziął prysznic, wytarł się, założył slipy i nie mógł się powstrzymać, musiał się napatrzeć. Czasem podczas tych seansów dostawał erekcji, choć w niepełnym wymiarze. Pokaz kulturystyczny przeciągnąłby się nawet do kwadransa, gdyby tylko jego jedyny uczestnik nie umówił się na odbiór notebooka. Marek lubił seks kamerki, filmy porno, a także wszystko inne, co było związane z erotyką. Ściągać z sieci lub oglądać online. Z kolei ktoś inny musiał potem czyścić mu komputer z nagromadzonych na nim wirusów czy też programów szpiegujących.

    Mareczek opuściwszy swoje eleganckie sześćdziesięciometrowe mieszkanie usytuowane w czteropoziomowym budynku, wsiadł do zaparkowanego nieopodal audi A6. Odpalił silnik i powoli przejechał autem pod szlabanem odgradzającym jego strzeżone osiedle od reszty społeczeństwa. Po niespełna 12 minutach przebijania się przez korki w godzinach szczytu, wjechał do szarego PRL-owskiego osiedla z wielkiej płyty. Marek przejawiał silną awersję do blokowisk. Nie cierpiał tego całego brudu i zapachu. Zawsze śmierdziało mu tam gołąbkami albo innym kapuśniakiem. Zapuszczał się w takie rejony tylko wtedy, gdy należało coś załatwić lub gdy jakaś panienka zaciągnęła go tam na noc. Wychowany w przestronnej willi dopiero na 30 urodziny przeprowadził się do obecnego gniazdka, które zasponsorowali hojni rodzice.

    Sprężystym krokiem zbliżał do klatki schodowej Tomka. Ten jednak zamiast siedzieć jak zwykle przy swoim komputerze, stał przed blokiem w charakterystycznej dla niego postawie – lekko zgarbiony z pochyloną głową. Marek już z daleka spostrzegł jego świecącą się łysinę. Obok Kowalskiego energicznie gestykulował niewysoki cherlawy typ w zaawansowanym średnim wieku. Marek podszedłszy do nich, bez słowa łypnął okiem w stronę rozmówcy Tomka.

    – No, to tak jak ustaliliśmy, panie Tomek. – Mężczyzna protekcjonalnie poklepał Kowalskiego po ramieniu. – A teraz to ja muszę lecieć po fajki. – Pośpiesznie oddalił się, nie zaszczyciwszy Rafalskiego ani jednym słowem.

    – Do widzenia, panie Staszku. – Tomek wzdrygnął się, przeszył go nieprzyjemny dreszcz. Wciąż czuł dłoń mężczyzny na swoim ciele. Czuł ją jeszcze wiele sekund po tym, kiedy już została zabrana. Jakby wytworzyła jakąś tajemniczą energię. Jakieś nieprzyjemne ciepło rozlewające się po całym barku. Kowalski nie lubił, gdy dotykali go obcy. Właściwie to nie lubił, gdy ktokolwiek go dotykał. Na każdy fizyczny kontakt musiał się odpowiednio psychicznie nastawić. Nagłe, wyrażające poufałość gesty go paraliżowały.

    – Dlaczego ten parch zawracał ci tyłek? – W tenże wyszukany sposób Marek zagaił Tomka.

    – Kolejna sąsiedzka inicjatywa, szkoda gadać…

    – Znowu chciał pożyczyć pięć dych? – spytał sucho Marek.

    – Nie. – Kowalski groźnie zmarszczył brwi. – Już mu raz dobitnie zakomunikowałem, że nie będę mu pożyczał na używki. Zrozumiał.

    – Powiedzmy, że ci wierzę. Czyli co? Chciał wznowić ten poroniony pomysł z osiedlowymi patrolami porządkowymi?

    – Też nie – odpowiedział cierpliwie Tomek. – Nie ma co się nakręcać…

    – No to pewnie inna bzdura. Przynajmniej nazwisko do niego pasuje. Grzybowski… Tak, to kwintesencja jego osobowości – zakpił Marek. – Dlaczego ty jesteś taki spolegliwy w stosunku do niego? Durnemu eks-klawiszowi chce się rządzić, a ty mu się dajesz?

    – Dajmy już temu spokój. Nie mówmy o tym tutaj. – Tomek machnął z rezygnacją ręką. – Chodźmy lepiej do środka.

    Mieszkanie Tomka składało się z dwóch pokojów – niewielkiej sypialni i pokoju gościnnego – łazienki, toalety oraz kuchni. W tym pierwszym znajdowało się łóżko, duża szafa na ubrania, szafka nocna, kredens na bieliznę, a także parę innych drobiazgów – wszystko to kupił za bezcen w internetowym outlecie meblowym. Nic do siebie nie pasowało, ale było tanie, bo pochodziło z końcówek serii bądź posiadało drobne felery fabryczne.

    W sypialni – pomimo trudności ze snem – starał się przebywać jak najmniej. To w salonie toczyło się jego życie. Większość jego wyposażenia pamiętała jednak późnego Gierka. Z brązowym stołem i krzesłami z czerwonego obicia oraz ciężkimi komodami na czele. Na tym tle nowoczesnością wyróżniało się właściwie jedynie półokrągłe biurko, fotel, wielofunkcyjna drukarka laserowa oraz horrendalnie drogi komputer stacjonarny z szerokim głównym monitorem i ustawionymi po bokach dwoma kolejnymi już o zdecydowanie mniejszych gabarytach. Tomek nie posiadał nawet telewizora. Lata temu, tuż po śmierci babci, wprowadziwszy się tutaj, wyrzucił jej wysłużonego kineskopowego Sharpa z początku lat 90. Na jego miejsce nie kupił nic nowego. Nie lubił telewizji. Filmy i seriale oglądał na komputerze. Nie licząc telewizora, od razu pozbył się tylko jednej rzeczy – dużego lustra z przedpokoju. W całym mieszkaniu było tylko jedno małe lusterko w łazience, widoczne dopiero po otworzeniu drewnianej szafeczki na przybory toaletowe.

    Gospodarz tego skansenu siedział na jednym z rozklekotanych salonowych krzeseł z ręką położoną na zamkniętym laptopie. Z przejęciem perorował, pouczając Marka odnośnie bezpiecznego korzystania z komputera. Mężczyzna siedział naprzeciwko wyraźnie znużony, z lekko przymkniętymi powiekami. Znał to wszystko na pamięć. W końcu przerwał tę tyradę:

    – Przecież wiesz, że nie wytrzymam. Jak mnie przyciśnie, to wlezę na te seks pokazy, na które zabraniałeś wchodzić. Wbiję się na te strony, na które nie należy i ściągnę to, czego nie powinienem…

    – No wiem, wiem. – Pokiwał głową z zadumą Tomek. – To zabieraj sprzęt i tyle – stwierdził lakonicznie i wstając od stołu, podał laptop Markowi. Ten również się podniósł i z wdzięczności wyszczerzył się zawadiacko. Tomek odpowiedział na to ostrożnym uśmiechem, dbając o to, by nieopatrznie nie pokazywać swoich zębów – zdawał sobie sprawę z ich stanu.

    Pokusić się o określenie ich mianem dobrych kolegów nie byłoby nadużyciem, mimo iż na pierwszy rzut oka wydawali się bardzo niedobraną parą. Dysponując jednak większą ilością danych na temat tej relacji, doszłoby się do wniosku, że wzajemnie doskonale się uzupełniali. Mareczek był totalnym technologicznym ignorantem, z byle pierdołą – drobną usterką lub niemożnością skonfigurowania komputera, telefonu czy tabletu z GPS-em – leciał do Tomka. Kowalski mógłby nauczyć Rafalskiego robienia części z tych rzeczy we własnym zakresie – nawet on by to pojął – ale wolał uzależnić go od siebie. Chciał za wszelką cenę utrzymać tę symbiozę. Tomek lubił pokazywać się z Mareczkiem – który cieszył się w szkole dużą sympatią – ponieważ pozwalało mu to choć na chwilę pławić się w odbitym blasku jego osoby.

    Mareczek wylewnie dziękował Tomkowi za naprawienie komputera, ten zaś, patrząc na niego, wyprostował się nagle jak struna. Napawał się tym, że ma przynajmniej jedną fizyczną przewagę nad Markiem. Dzięki swoim 195 centymetrom mógł patrzeć z góry na mierzącego w porywach 176 centymetrów kolegę. „Nigdy nie będę miał nawet połowy jego rzeźby, urody południowca, tych gęstych włosów, ale już zawsze będzie większy" – upajał się tym i czekał. Czekał, aż jego gość wypowie wszystkie swoje grzecznościowe formułki i wreszcie sobie pójdzie, bo musiał się czymś zająć. Bardzo tego potrzebował. Znów pragnął się wcielić w kogoś o wyglądzie skandynawskiego przystojniaka, by móc radować się tym, że ona go pożąda. Może znalazł opakowanie zastępcze, ale w środku tego nowego bytu zamieszkał on. Nikt inny. To był kompromis, na który się zgodził, żeby przeżyć te wszystkie cudowne chwile.

    Rozdział 4

    Tomek z trudem znosił coniedzielne obiadki u swoich rodziców. Mieszkali niespełna 2.5 kilometra od niego, a mimo to odwiedzał ich tylko w niedziele. I to w te, gdy nie udawało mu się wymyślić żadnej wiarygodnej wymówki, która pozwoliłaby mu nie spędzić w ich towarzystwie przykrej godziny lub dwóch. Obydwoje byli już na emeryturze i mieli na tym świecie tylko jego. A właściwie nie mieli – w gruncie rzeczy stracili go już wiele lat temu. Wtedy, kiedy matka pozwalała ojcu na znęcanie się nad nim. Wielce szanowany dyrektor szkoły, wiecznie otrzymujący wyróżnienia za wzorową pracę i znakomite wyniki osiągane przez uczniów na ogólnopolskich olimpiadach. Z dumą przez ćwierć wieku prowadzący najlepszy w województwie ogólniak, w domu już nie sprawował się tak wspaniale. Przynajmniej raz w miesiącu pił na umór, a wtedy się zaczynało. Na matkę nigdy nie podniósł ręki. Całą swoją złość skupiał na synu. „Ty pierdolona, tłusta świnio, dlaczego pokarało mnie taką pokraką? – warczał przez zaciśnięte zęby, trzymając w ręce gruby, skórzany pas. Nie ograniczał się tylko do niego – w ruch szły też pięści i nogi. Starał się bić tak, żeby nie zostawiać śladów. Przy mocniejszych zadrapaniach oraz siniakach na ciele od biedy można było posiłkować się zwolnieniami z WF-u. Lżejsze obrażenia, ukryte pod ubraniami, na widok ciekawskich oczu narażały się właściwie dopiero w trakcie przebierania się w szkolnej szatni. Niekiedy zdarzało się, że seniora poniosło aż za bardzo, ale i na to znaleziono alibi. Złamany nos, pęknięte żebra, zszywany łuk brwiowy – za wszystkie te nieszczęścia obarczono wrodzoną nieporadność Tomusia. „Ach, doktorze, ten nasz synek to taka ciamajda! – i jak doktor miał nie wierzyć panu dyrektorowi? Sam onegdaj chodził do jego szkoły. Dyrektorowi oraz jego małżonce polonistce? Przecież go uczyła i skrycie ją podziwiał. Taka dystyngowana, zawsze dobrze ubrana dama.

    Tomek uśmiechniętego ojca – nie będącego pod wpływem alkoholu – widział może ze trzy razy w życiu. Jego twarz w dzieciństwie kojarzyła mu się z nieruchomą maską, na której ktoś wyrył okrucieństwo. Cała jego postawa emanowała chłodem, zasadniczością i przywiązaniem do ustalonych przez siebie reguł, od których odstępstw nie przewidywał w żadnych warunkach.

    Teraz senior Kowalski już nie prezentował się tak groźnie. W wieku 75 lat, po przebytym dawno temu wylewie i dziesiątkach trapiących go schorzeń stanowił już marny cień dawnego sadysty, zdolnego jednym ruchem ręki sprawić, że stół, pod którym chował się mały Tomek, wylatywał niemal pod sufit.

    Cztery lata temu zdiagnozowano u niego chorobę Alzheimera, która wywołała daleko już posuniętą demencję. Jego dolna warga często opadała w bezwładzie, wzrok zmętniał, tracąc dawną ostrość, skrywającą czystą bezwzględność. Starzec siedział zgarbiony przy stole, chlipiąc zupkę przygotowaną przez żonę. „Z łatwością bym cię teraz zgniótł jak robaka, ty stary skurwielu" – Tomek delektował się tymi marzeniami. Im starszy i słabszy stawał się ojciec, tym chętniej syn formułował swoje oskarżenia w stosunku do niego. Nie wypowiadał ich na głos, nie do matki, ale fantazjował o zemście. Jeszcze kilka lat temu nie miałby odwagi myśleć w tak radykalny sposób o starym – tak silne piętno wywarł na nim oprawca. Dużo samozaparcia kosztowało go zrzucenie z siebie tych mentalnych kajdan biernej, zahukanej ofiary.

    Paradoksalnie podświadomie pragnął, by ojciec odzyskał na chwilę odrobinę dawnej mocy – tej swojej ogromnej siły – by na moment powróciła bystrość jego umysłu. Ale to nie mogłaby być krótka chwila. Najlepiej, gdyby mieli do dyspozycji kilka godzin. Kowalski junior wypomniałby wtedy seniorowi każdą krzywdę, jaką mu wyrządził. A w swoim umyśle dobrze je zakodował. Zmusiłby go do wysłuchania tego wszystkiego, a na koniec sprowokowałby ojca do ataku. Pod pretekstem obrony własnej mógłby go bezkarnie stłuc. Nie czuł się teraz mocarzem – wręcz przeciwnie – ale wiedział, że przez te wszystkie lata zgromadził w sobie tyle gniewu, tyle złości, tyle frustracji, że zmiótłby ojca nawet w szczytowym okresie jego sił witalnych. W im krwawszej batalii, tym lepiej. Chciał tego i bał się zarazem. Najbardziej wspomnienia tych wielkich błękitnych, zimnych jak stal oczu ojca, które przeszywały go na wylot, które nigdy nie miały dla niego litości.

    Nienawidził mężczyzny nawet za to, że dał mu w genach pokaźną posturę oraz wydatny nos, lecz włosów już poskąpił. Z zazdrością patrzył na gęste jak na tak zaawansowany wiek, pokryte brylantyną, zaczesane do tyłu włosy starego, o barwie nobliwego srebra. Za młodu rodzice Kowalskiego, zwłaszcza matka, mogli uchodzić za osoby stosunkowo atrakcyjne pod względem urody. Cechował ich wygląd niepozostawiający złudzeń, że ma się do czynienia z inteligentami. A jak na ich tle wypadał Tomek? Czasem, gdy się przemógł, bojaźliwie zerkając w lustro, dostrzegał coś w rodzaju odpadu. Kmiota z jakiejś zabitej dechami dziury położonej na uboczu. Odciętej od reszty cywilizacji. Takiej, w której pula genów była przez setki lat ograniczona, przez co przychodziły na świat potworki jego pokroju. „Może urodziłem się w takiej wiosce, a potem podrzucili mnie do miasta. I oni mnie przygarnęli?" – regularnie zadawał sobie to pytanie, traktując je zupełnie serio. Powracało, boleśnie wwiercając mu się w głowę, zazwyczaj wtedy, kiedy przebywał u rodziców. Widział w nich coś obcego. Coś odmiennego od niego samego. Coś, z czym nie mógł się identyfikować.

    ***

    Tomek zjadł pierwsze danie – pożywny rosół – i czekał aż matka, krzątająca się teraz w kuchni, poda ziemniaki ze schabowymi i kapustą. Matka, w przeciwieństwie do ojca, trzymała się nad wyraz dobrze. Młodsza od męża o ponad dekadę nadal bardzo dbała o swój wygląd i cechowała się tą samą ostrością umysłu co 30 lat temu. Nigdy jednak nie farbowała włosów – może dlatego wciąż były jak na jej wiek grube i zdrowo wyglądające. „Mamusia – kpił w duchu Tomasz – zawsze tak dbająca o pozory. Nigdy nie powstrzymała swojego męża przed katowaniem jej jedynego dziecka. Gdy stary stał nad małym Tomkiem, skulonym, drżącym w kącie, grożąc mu nożem, ona z płaczem uciekała do łazienki i blokowała drzwi. Posuwała się nawet do tego, że usprawiedliwiała zachowanie męża tym, że nie mogła mu urodzić więcej niż jednego dziecka, które powiła zresztą dopiero po latach starań. „Zrozum, Tomeczku – mówiła – tatuś się denerwuje, bo chciałby, byś miał braciszka lub siostrzyczkę. A mamusi trudno o następnego dzidziusia, bo ma chory brzuszek. Jedyne, co robiła, chcąc chronić syna przed niesłuszną karą, to szykowanie go na szybką ewakuację – widząc, że co się święci, gdy ojciec zaczynał się upijać, gadając przy tym do siebie, kazała synowi ubierać się i nocować u babci. Czasem udawało jej się zdążyć. Czasem nie. Babcia okazała się niewiele lepsza – będąc matką ojca Tomka, milcząco akceptowała zachowanie syna, zwykle kwitując je bezmyślnym stwierdzeniem: „Mężczyźni muszą trzymać krótką ręką swoje dzieci, zwłaszcza chłopców. Mój mąż też był surowy".

    Po głównym daniu nadszedł czas na deser. Cała trójka już w komplecie przy stole pałaszowała maminy jabłecznik. Postronny obserwator stwierdziłby: „idylla", ale pod powierzchnią aż buzowało od emocji. Ojciec był już mocno otępiały, prawie się nie odzywał, zaś matka miała wyrzuty sumienia względem dziecka, które próbowała maskować uśmiechem oraz pozorną pogodą ducha. Tomek zwykle odczuwał wobec nich nienawiść, chowaną pod fasadą chłodnej uprzejmości. Uczucie nienawiści czasem topniało do niechęci, by znów przybrać na sile. Pragnął wykrzyczeć, co o nich myśli… ale jednocześnie wiedział, że nigdy się na to nie zdobędzie. Wściekał się też na to, jaki bezustannie mieli na niego wpływ. To oni zasugerowali – stary wtedy jeszcze czasem kontaktował, miewając przebłyski dawnej inteligencji – że praca w szkole może mu pomóc po jego przykrym epizodzie w korporacji. Po tym, co tam się stało. Pomysł poparła jego ówczesna terapeutka. Nie wiedzieć czemu, przyznał się im do swojego wybuchu w firmie, w której pracował. Zawsze ukrywał przed wszystkimi podobne incydenty dotykające go na różnych etapach egzystencji. Ten jedyny raz się złamał i musiał zmierzyć się z idącymi za tym konsekwencjami.

    Za namową rodziców i terapeutki zapisał się na trwające trzy semestry studia podyplomowe na kierunku „przygotowanie pedagogiczne" nadające kwalifikacje do pracy pedagogicznej i jedynie przypadek sprawił, że tego całego zamysłu ze szkołą nie rozpatrywał w kategoriach totalnego nieporozumienia.

    Siedział przy stole, patrząc gdzieś na boki. Uciekał wzrokiem, byleby nie musieć ich oglądać. Marzył tylko o tym, by ta gehenna się skończyła. Wtenczas mógłby wrócić do swojego mieszkania. Do swojego komputera. Wiedział, że jego internetowa „narzeczona" spędza ten dzień na spotkaniu z rodziną, a wieczór w gronie przyjaciółek, ale nie przejmował się tym. Chciał tylko zasiąść przed ekranem monitora z dwulitrową butelką coli oraz dwiema paczkami chipsów o smaku zielonej cebulki; założyć słuchawki na głowę i puścić ściągnięty dziś rano film – w jakości Blu-Ray – z Keanu Reeevesem o niezniszczalnym płatnym zabójcy noszącym eleganckie ciemne garnitury. Chciał uciec.

    Rozdział 5

    Późne niedzielne popołudnie. Znów online.

    – Wreszcie w sieci! – wzdychał z podniecenia Kowalski junior. Czarna Perła napisała długą wiadomość. Wspominała

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1