Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Faust
Faust
Faust
Ebook593 pages4 hours

Faust

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Nowe tłumaczenie całości Fausta (część I i II); łatwe w czytaniu, przez swobodny, naturalny, pozbawiony anachronizmów język. Układ i rodzaj rymów jest w przeważającej części tekstu taki sam, jak w oryginale. Tłumaczenie zostało opatrzone przypisami tam, gdzie są one konieczne dla zrozumienia treści lub kontekstu.
 
Faust to według określenia Goethego „bardzo poważny żart”. Opowiada o perypetiach uczonego, który – załamany niemożnością dojścia do pewnej i pełnej wiedzy – odwraca się od nauki i zawiera pakt z diabłem. Diabeł, mądry i cyniczny, umożliwia mu odzyskanie młodości, staje się jego nieodzownym towarzyszem i pomaga mu, stosując własne środki, osiągać kolejne cele. Osadzona w średniowieczu, może w czasach cesarza Karola IV, historia Fausta – częściowo pokazana realistycznie (uwiedzenie Gretchen), częściowo w konwencji fantastyczno-mitologicznej (przygody na cesarskim dworze, związek z Heleną) – dotyka takich kwestii, jak poznanie, prawda, wolność woli, miłość, zbrodnia i kara, odpowiedzialność za własne czyny, piękno, a nawet – głęboka ingerencja człowieka w przyrodę. Pozostaje przez to lekturą ponadczasową, i zawsze aktualną.
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateNov 23, 2020
ISBN9788395956300
Faust

Related to Faust

Related ebooks

Reviews for Faust

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Faust - Goethe

    354

    W S T Ę P

    Z nieba do piekła poprzez świat

    W Bad Kreuznach, niewielkim miasteczku w Nadrenii, stoi XV-wieczny, piętrowy budynek, z wmurowaną tablicą, oznajmiającą: W tym domu mieszkał, jako rektor tutejszego gimnazjum, Dr. Faust. Faust, alchemik, lekarz, wróżbiarz i cudotwórca, żył od schyłku XV do ca. połowy XVI w., w samym środku renesansu, przełomowej epoki, w której poprzez cofnięcie się do antyku znaleziono – początkowo niełatwą – drogę ku nowoczesności, tj. ku autonomicznemu rozwojowi sztuki, nauki i filozofii.

    Historyczny doktor Faust zginął podczas wykonywania eksperymentów alchemicznych – i ze świata żywych od razu przeszedł w świat legendy, która mogła go bez przeszkód urabiać na swoje potrzeby, i dorabiać mu nie tylko grzechy i przygody, ale też pakt z mocami piekielnymi. Wieść gminna (choć drukowana – Historia von D. Johann Fausten..., wydana w 1587 r.) oraz rozpowszechniający ją teatr kukiełkowy przeniosły – niczym arka przymierza – jego tak uprzędzoną postać z dawnych lat w nowsze, w epokę oświecenia; tam zaś przyjął ją w swoją wyobraźnię i ożywił swoim talentem Goethe. Zajmowało się Faustem  literatów wielu, lecz nikt tego, co Goethe, nie osiągnął celu: mówi się Faust, a w domyśle Goethe. Goethe zajmował się Faustem niemal od kołyski po śmiertelne łoże; jako dziecko poznawał jego wymyśloną historię z kukiełkowych spektakli na frankfurckim rynku, zaś ostateczną formę nadał swojemu Faustowi (Faust. Tragedii część druga) niemal w przeddzień swoich osiemdziesiątych drugich – ostatnich –  urodzin. Praca nad całością, czyli obiema częściami Fausta, trwała – z przerwami – ponad pół wieku, od 1770 roku do 1831. Przez ten czas przetaczały się przez niemiecką literaturę Sturm und Drang, weimarska klasyka i romantyzm. Każdy z tych nurtów zostawił swój osad na Goethowskim Fauście.

    Faust jest dziełem wielowątkowym, wielowarstwowym i wieloznacznym.

    Sam Goethe określał je jako „poważnie pomyślany żart", i za nieporozumienie uważał próby jego jasnego zinterpretowania; odbiorcy powinni raczej poddać się działaniu zawartych w nim obrazów, idei, emocji, humoru, fantazji.  

    W gruncie rzeczy Goethe zakreślił w Fauście wielkie koło – bieg dramatu bierze swój początek w Niebie, i tam też znajduje swoje zakończenie, jakkolwiek pośród już zupełnie innych osób. W scenie wprowadzającej Pan przepowiada, że Faust swoim – może i pogmatwanym – życiem zasłuży sobie na zbawienie, Mefisto jest pewien, że zdoła Fausta usidlić i poprowadzić – poprzez ziemskie przyjemności – ku zgubie wiecznej. Pan opiera swoje przekonanie na zaufaniu do ludzi, na ufności, że człowiek w swym ciemnym dążeniu/ właściwej drogi zawsze świadom jest. Mefisto czerpie swoją pewność z obserwacji świata – Jak źle się działo, źle się dzieje tam – i z gruntownie pesymistycznej oceny rodzaju ludzkiego.

    Sceny rodzajowe – przed bramą miejską, w piwiarni Auerbacha, na dworze cesarskim – ukazujące egoizm, rozpustę, próżność, chciwość, hipokryzję, pijaństwo, dzikość obyczajów, ograniczoność horyzontów tłumu zdają się potwierdzać ocenę Mefista, a i indywidualnie przedstawione postaci dramatu – przede wszystkim sam Faust, ale też Cesarz, Kanclerz, Marta, a nawet łatwa do uwiedzenia Gretchen – wcale jej nie przeczą.

    Jednakże w zakończeniu pierwszej części Fausta skazana na śmierć Gretchen okazuje się być istotnie świadoma właściwej drogi. Kiedy Faust (przy pomocy Mefista) stara się wyrwać ją z karzącej ręki sprawiedliwości, Gretchen rozpoznaje, że otwarta jej przez niego droga na wolność nie jest drogą właściwą, i pozostaje w więziennej celi, by poddać się wyrokowi surowo sądzących ludzi. Za to w końcowych scenach drugiej części znajdujemy ją w niebie, wśród zbawionych pokutnic, otaczających Mater Dolorosa.

    Inaczej Faust. Faust może i jest świadom – co mogą sugerować jego doraźne rozterki i wyrzuty sumienia – właściwej drogi, ale wcale nie jest gotów nią podążać, jeśli nie prowadzi go – a akurat nie prowadzi – do celu, który zapragnął osiągnąć. Ja tylko pożądałem, a pragnień spełnienia/ budziły we mnie znowu następne pragnienia, streszcza swoje życie, i tej samej nocy umiera, ociemniały i jednocześnie zapatrzony w następną wizję w swojej wyobraźni. Wcale nie jest oczywiste, że racja w sporze o niego Pana z Mefistem leży po stronie Pana, a jednak niebieskie moce – pod różnymi postaciami, ale najbardziej jako otaczające Mater Dolorosa kobiety upadłe, które już w życiu ziemskim odpokutowały za swoje grzechy – chronią go, nie pozwalają, żeby go pochłonęło piekło, i wiodą go w sferę nieśmiertelnych, czystych duchów. Mefisto wychodzi z pustymi rękami; zresztą przeciwnie, niż we wszystkich podaniach o Fauście, z których wyrosło dzieło Goethego.

    W zakończeniu Fausta można znaleźć odbicie myśli Leonarda da Vinci – którego życie przypada na te same mniej więcej lata, co życie historycznego Fausta – o tym, że na miano prawdziwego człowieka zasługują tylko ludzie twórczy; a tylko prawdziwy człowiek – można pociągnąć dalej to rozumowanie – godzien jest zbawienia. Kto w trudzie ciągłych dążeń żył,/ ten może być przez nas zbawiony, śpiewają Aniołowie, unosząc ku niebu entelechię, nieśmiertelną istotę Fausta. I zaraz uzupełniają, w zgodzie z myślą romantyczną, a też głęboko chrześcijańską, że do zbawienia może przyczynić się też miłość. Miłość jest nawet ważniejszym czynnikiem zbawienia, bo uratowana przez aniołów dusza wcale nie jest czysta, wciąż splecione są w niej nierozerwalnie pierwiastek boski i ziemski, których rozdzielić nie może żadnego moc anioła,/ a tylko wieczna miłość/ rozłączyć je zdoła. Można tu zauważyć pewien paradoks: w życiu ziemskim Gretchen przez miłość utraciła swoją czystość i została zgubiona; w niebie przez tę samą miłość Faust został ocalony, zaś jego dusza – oczyszczona.

    Miłości w Fauście w ogóle jest przypisywana wielka rola. Pod koniec Klasycznej nocy Walpurgii Syreny śpiewają: Kto zaczął to wszystko, niech rządzi nam: Eros!, a i podsumowanie całego dzieła brzmi: Kobiet wieczny powab/ w górę nas pociąga. Jakby Goethe na sto lat przed Freudem rozpoznał, że eros (u Freuda: popęd seksualny) jest ważną siłą sprawczą, i że duża sfera aktywności ludzkiej – zwłaszcza sztuka (motyw Heleny i Euforiona) – jest alternatywną formą jego wyładowania się, jego wysublimowaniem. Dostrzega się tu następny (w czasach Goethego jeszcze zupełnie nieznany) paradoks: wzniosłość ma źródło w pierwotnym popędzie.

    Kolejna dyskrepancja w Prologu w niebie dotyczy roli Mefista. Pan widzi w nim towarzysza, którego sam dodaje człowiekowi, by pobudzał go do działania, nie pozwalał mu na bierność i gnuśność. Mefisto natomiast zamierza nie tylko dostarczać Faustowi bodźców do działań, ale chce nim również kierować, żeby sprowadzić go na swoje ścieżki.

    Od pierwszego ich spotkania nie ulega też wątpliwości, że Mefisto posiada większą niż Faust wiedzę, mądrość, moc. Mimo to Faust już przed podpisaniem paktu mówi do niego: Jakież ty, biedny diable, możesz mi dać rzeczy./ Przecież tego, do czego dąży duch człowieczy,/ tobie podobny nigdy nie uchwyci. I powtarza to zaraz po scenie kuszenia (której finał jest nieco podobny do – ale też sporo różny od – finału w jej pierwowzorze): Brak ci dla spraw tych zrozumienia,/ skąd masz człowiecze znać pragnienia? Wszystkie pragnienia i dążenia Fausta pochodzą z jego własnego serca i umysłu, nie są mu w żadnej mierze narzucane przez Mefista. Człowiek sam wybiera sobie cele, sam jest odpowiedzialny za to, do czego dąży. Diabeł może mu co najwyżej podsuwać środki, przez ten cel mniej lub bardziej uświęcane.

    Ale nawet to nie jest jednoznaczne. W końcowych scenach Faust poleca Mefistowi i jego pomocnikom, by przymusili parę staruszków do wymiany ich chaty i ogrodu na inną włość. W szarpaninie staruszkowie – a z nimi i ich gość, niegdyś uratowany przez nich Wędrowiec – tracą życie. Przeklinam was i wybryk wasz! woła Faust, próbując odżegnać się od odpowiedzialności za to, co się stało, choć jego wina jest tu niewątpliwa. Ale czy jest? Staruszkowie to Baucis i Filemon, którzy według legendy przyjęli pod swój dach Zeusa pod postacią wędrowca. Kiedy bóg powrócił do nich, by im się odwdzięczyć, poprosili go o wspólną, jednoczesną śmierć – która w Fauście właśnie przez ów wybryk stała się ich udziałem. Czy więc fatalny rozkaz Fausta nie był nieunikniony? Odbija się tu odwieczny – i dziś równie nierozwiązywalny, jak w czasach helleńskich – problem: na ile postępowanie człowieka jest wolne, a na ile zdeterminowane przez czynniki od niego niezależne (boskie, społeczne, genetyczne)? W Prologu w niebie w każdym razie Pan, przewidując, że Faust zostanie ocalony, nie odwołuje się do predestynacji, a do ludzkiej zdolności, by odróżniać dobro od zła – przy całej problematyczności tych pojęć.

    Faust wymyka się jasnym interpretacjom, nic w nim nie jest jednoznaczne; taki zresztą był – wyrażany nieraz w listach i rozmowach – zamysł Goethego. Rzeczywistość jest pełna pytań bez odpowiedzi i odpowiedzi, które zamieniają się w nowe pytania. Jak dzieło, które ma prowadzić widza z nieba do piekła poprzez świat  – miałoby tego nie odzwierciedlać?

    Na zakończenie jeszcze parę słów o tłumaczeniu. Starałam się przełożyć nie tylko treść Fausta, ale i formę: czyli język swobodny, łatwy do zrozumienia, przekazujący oprócz sensu wypowiedzi – także zawartą w niej emocję. Układ i rodzaj rymów jest przeważnie (nie baz wyjątków) taki sam, jak w oryginale.

    Wszystkie przypisy (zlinkowane) pochodzą ode mnie.

    Chciałabym też tutaj podziękować mojemu mężowi, Jarkowi Dąbrowskiemu, za wszechstronną pomoc, bez której przekład ten nigdy nie zostałby publicznie udostępniony, a zapewne nawet by nie powstał.

    Ewa Dąbrowska

    D E D Y K A C J A

    Znowu się przybliżacie do mnie, zwiewne cienie,

    które wcześnie pochwycił mój zamglony wzrok.

    Czy tym razem przytrzyma was moje pragnienie?

    Czy mnie jeszcze pociąga czar, obłęd i mrok?

    Jak na mnie napieracie! Niech się pod sklepienie

    nade mną wznosi mglistych zjaw i widzeń tłok!

    Gdy aurę wspomnień, która was spowija, chłonę

    moje myśli są znowu młodzieńczo wzruszone.

    Dnie radosne wracacie w moją wyobraźnię

    i cienie ludzi, których mi od dawna brak.

    Przechodzą pierwsza miłość i pierwsze przyjaźnie

    przeze mnie jak treść dawnych, w pół przebrzmiałych sag.

    O pogmatwanym życiu zawodzi wyraźnie

    skarga w duszy, a w ustach czuję gorzki smak,

    gdy myślę o tych, którzy, czekając daremno

    na szczęście, co nie przyszło – odeszli przede mną.

    Nie tym, którym śpiewałem moje pierwsze pieśni,

    brzmią pieśni ułożone w mych późniejszych dniach.

    Krąg przyjazny, życzliwy, rozpierzchł się i prześnił,

    krąg, w którym znajdowałem pierwszy oddźwięk – ach!

    Dziś się tłum obcy wokół mnie zacieśnił,

    którego poklask nawet budzi we mnie strach.

    A tamci ludzie, z kręgu, co me wiersze cenił,

    są, jeśli jeszcze żyją, w świecie rozproszeni.

    I pierś mi zapomnianą wzbiera znów tęsknotą,

    znowu chcę się zanurzyć w duchów cichy świat.

    Niczym dźwięki eolskiej harfy, tak brzmi oto

    ulotna pieśń, co w duszy szepcze mi od lat.

    Dreszcz  mnie przenika na skroś, a w surowym dotąd

    sercu znowu odczuwam dawnych wzruszeń ślad.

    To, co mam, zdaje mi się dalekie i mgliste,

    co zniknęło zaś – staje się znów rzeczywiste.

    P R O L O G   W   T E A T R Z E

    Dyrektor. Poeta. Komik.

    Dyrektor:

    Niejeden już mnie wspieraliście raz,

    gdym się pogrążał w kłopotów odmęcie.

    Jakie nadzieje budzi dzisiaj w was

    nasze w niemieckich krajach przedsięwzięcie?

    Ciżbie dogodzić chcę za wszelką cenę,

    bo ona żyje, i żyć daje nam.

    Już ustawiono rząd ławek i scenę,

    już na frajdę czekają, jak ich wszystkich znam.

    Czegóż innego spodziewać się od nich?

    Siedzą cierpliwi, weseli, pogodni.

    Znam lud, lecz czym bym go zachwycić mógł?

    Czy się dawne sukcesy i dzisiaj powtórzą?

    Choć nie nawykli są do dobrych sztuk,

    ale czytali za to strasznie dużo.

    Co zrobić, by się z treścią świeżą sprzągł

    żart i wdzięk w jeden przedstawienia ciąg?

    Bo, przyznam, kocham ten widok, gdy ludzie,

    co chwila kłótnie podnosząc i krzyk,

    wytrwale tłoczą się przy naszej budzie.

    Tłum chętnych wcześnie tu się zjawiać zwykł:

    już za dnia nawet, wczesnym popołudniem

    do kas się pchają, by pod nimi tkwić;

    i, jak spragnieni, co oblegli studnię,

    tak są gotowi o bilet się bić.

    To poeta swą sztuką urzeka każdego.

    Przyjacielu, dokonaj i dziś czaru tego!

    Poeta:

    O, nie mów mi o tej pstrokatej masie,

    na widok której duch opuszcza nas.

    Zasłoń przede mną głośny tłum przy kasie,

    bo w wir pociągnie nas ze sobą wraz.

    Wiedź mnie tam, gdzie zapomnę o ziemskim hałasie,

    gdzie poetom przyświeca czysty szczęścia blask;

    gdzie się dusze otworzą boskim kosztownościom,

    gdzie Bóg serca napełnia przyjaźnią, miłością.

    Ach, to, co w duszy dzwoni nam nieśmiało,

    czego nie śmiemy wypowiedzieć w głos,

    to, co chybiło; to, co się udało –

    to chwil ulotnych władzy poddał los.

    A często się odkrywa formę doskonałą

    dopiero przez lat wielu idąc do niej most.

    Blichtr lichy chwila obecna docenia;

    wartość wzbogaci przyszłe pokolenia.

    Komik:

    Jeśli ktoś przy mnie o potomnych wspomni,

    to pytam: gdy mnie też zajmą potomni,

    to któż współczesnym da radość i żart?

    Wszak chce – i musi – mieć ubaw ich rzesza,

    więc ten wesołek, który ją rozśmiesza

    jest, sądzę, też co nieco wart.

    Kto dowcipem z innymi umie się podzielić,

    temu też zgorzknieć nie pozwoli lud;

    jeśli go ludzie tłumnie będą słuchać chcieli –

    to tym pewniej oddziała jego kunszt i trud.

    Dlatego pokazujcie, wychodząc do tłumu,

    co najlepiej umiecie. W waszej pieśni treść

    prócz uczuć, namiętności, fantazji, rozumu,

    także szczyptę błazeństwa pamiętajcie wpleść.

    Dyrektor:

    Zwłaszcza ciąg wartki zdarzeń niech sztuka pokaże;

    ci, którzy przyjdą tutaj, poszukują wrażeń.

    Jeśli się przed ich wzrokiem wiele będzie dziać,

    że będą z każdą chwilą zadziwieni więcej,

    to się o poklask widzów nie musicie bać,

    i szybko się staniecie ciżby ulubieńcem.

    Tłumem przez wielość tylko można wstrząsnąć wskroś,

    każdy musi sam znaleźć coś według swych chęci.

    Kto przeto wiele przyniósł – wielu przyniósł coś,

    i wszyscy wyjdą wtedy z teatru kontenci.

    Rozkawałkujcie sztukę nim ją dacie wpierw –

    to musi wam się powieść, ja ufam w to szczerze.

    Wtedy łatwiej pokazać jej sedno, jej nerw.

    Bo po cóż publiczności całość dać w ofierze?

    I tak ją na kawałki od razu rozbierze.

    Poeta:

    Prawdziwemu artyście nie przystoi wszak,

    by wykonywał podobne rzemiosło.

    Czy i wam obrzydzenia dla partactwa brak?

    Czy do dewizy waszej życiowej urosło?

    Dyrektor:

    Mnie nie dotyka wcale zarzut wasz.

    Jeżeli działać prawidłowo masz,

    musisz też prawidłowo trzymać swe narzędzie.

    Pomyślcie: miękkie drewno trzeba wam ciąć będzie,

    bowiem – dla kogo pisać przeznaczył wam los?

    Ten przyszedł do teatru od posiłku wprost,

    ów – bo się nie chce nudzić dłużej;

    A najgorzej – gdy przyjdą po gazet lekturze.

    Tak ciągną do teatru jak na bal maskowy,

    ciekawość każdy zaś uskrzydla krok.

    Kobiety, wystrojone od stóp aż do głowy –

    primadonny bez gaży – cisną się przez tłok.

    O czym śnicie na swoim poetyckim szczycie?

    Nie cieszy was tłum widzów? Spójrzcie tylko w dół,

    na swoich protektorów, a zaraz stwierdzicie,

    że w pół nieokrzesani, i zimni są w pół.

    Ten spędzi z dziewką noc po przedstawieniu,

    tamten ma do gry w karty niewybredny gust.

    Po co ich dręczyć macie? Co im po dążeniu

    waszym, by brać natchnienie wprost od słodkich muz?

    Trzeba wciąż więcej dawać, mieć szeroki gest,

    wtedy od celu się nie oddalicie.

    Próbujcie tylko ludzi dziwić należycie,

    bo im dogodzić ciężko jest.

    Więc o czym dla nich na dzisiaj myślicie?

    Poeta:

    Kogo innego najmij do podobnych służb!

    Chcesz, by poeta prawo swe do ludzkich dusz,

    najwyższe przez Naturę nadane mu prawo,

    z twego powodu naraził na stratę?

    Wiesz, co jest dla poety rządu dusz podstawą?

    Jak zwycięża żywioły, które rządzą światem?

    Czy nie jest to harmonia, którą w sobie czuje,

    i którą świat w swym sercu na nowo kształtuje?

    Gdy Natura bezdusznie obraca wrzeciono,

    obojętnie nawija na nie nici losów,

    gdy różnorodnych istot nieprzebrane grono

    brzmi kakofonią wielu i niezgodnych głosów –

    kto w ten hałas powszechny wprowadza podziały,

    znajduje w nim ożywcze rytmy i akcenty,

    kto pojedyncze dźwięki, by się układały

    w akordy, wydobywa z chaosu odmętu?

    Kto namiętności z burzy rozpętuje?

    Czerpie z blasku przedświtu uczucia nieznane?

    Kto wonne wiosny pąki wysypuje

    na ścieżkę ukochanej?

    Kto wieniec splata z liści zwyczajnie zielonych,

    który skroń zasłużonych wraz z chwałą oplecie?

    Kto jedna bogów? Kto zna Olimpu rejony?

    Człowiecza siła, co się objawia w poecie!

    Komik:

    Więc tych sił pięknych używajcie teraz!

    I tak, jak się rozwija miłosna afera,

    niech taki przyjmą wasze wiersze szyk!

    W sieć miłości przypadek pchać człowieka zwykł;

    bardziej się uwikłanym jest z każdą godziną,

    dreszcze szczęścia są słodkie, ale szybko miną.

    Zachwytowi cierpienie kładzie wkrótce kres:

    nim się człowiek obejrzy, to już powieść jest!

    I takie właśnie dajmy przedstawienie,

    sięgnijcie w ludzkie życie, w radość i cierpienie;

    w to, co każdy przeżywa – choć nie każdy wie.

    To chce widzieć publiczność, do tego się rwie!

    Niech barwne i niejasne będą sceny wszystkie,

    zawrzyjcie w nich błądzenia, prawdy kilka iskier...

    Najlepszego napoju podaję wam skład,

    jeśli go przyrządzicie, doceni go świat.

    Wtedy też kwiat młodzieży ściągnie wasza sztuka,

    młodzież w niej objawienia dla siebie poszuka.

    Bo każdy, kto wrażliwe serce w piersi ma,

    pozna z waszego dzieła melancholii smak:

    raz tę, raz tamtą strunę w duszy mu poruszy,

    i tak każdy dostrzeże, co sam nosi w duszy.

    Bo w młodych tkwi gotowość do śmiechu i łez,

    polot czczą, i się cieszą, gdy coś lśniące jest.

    Nic nie weźmie, kto przyjął ostateczną postać,

    kto się dopiero staje, wiele może dostać.

    Poeta:

    Więc i mnie czas ten dawny zwróć,

    mą młodość, ducha kształtowanie,

    gdy w piersi mojej mogłem czuć

    wciąż nowych pieśni pulsowanie;

    gdy cud przyrzekał każdy pąk,

    gdy mi mgły przesłaniały ziemię,

    i gdym przemierzał dolin ciąg,

    unosząc barwnych kwiatów brzemię.

    Nie mając nic, wszystkiego miałem w bród:

    do szalbierstw chęć, i prawdy wieczny głód.

    Nieokiełznanym mym popędom

    zwróć szczęście i cierpienie zwróć!

    Niech miłość i nienawiść będą

    znów żywe we mnie. Moją młodość zwróć!

    Komik:

    Młodości, przyjacielu, potrzebujesz wtedy,

    gdy wrogowie na ciebie natrą w bitwy czas;

    i gdy na twojej szyi zawisną czeredy

    dziewcząt młodych i słodkich, łakomych twych łask;

    kiedy cel, trudny do zdobycia

    wieńcem laurowym kusi nas;

    kiedy w gwałtownych wirach życia,

    noce przepija się po brzask.

    Lecz by uderzyć w każdą strunę,

    w grę znaną wdzięk i śmiałość wnieść,

    staraniom swoim dać kierunek

    z błądzeń i prób, a życiu – treść:

    to jest zadanie starszych, to do was należy;

    nie trzeba, by się przez to ktoś czci naszej zrzekł.

    Nie z wiekiem dziecinnieje człowiek, jak się wierzy,

    lecz – wciąż dziećmi znajduje nas podeszły wiek.

    Dyrektor:

    Nie rozpraszajmy sił w rozmowach.

    Chciałbym też wreszcie ujrzeć czyn.

    Zamiast utaczać gładkie słowa,

    rzućcie się w pracy wir i młyn.  

    Rozważać nastrój – co nam po tym?

    Schwytać go w naszą sztukę chcąc

    trzeba poezji wzniosłe loty

    okiełznać i w wasz dramat wprząc.

    Wszak znacie moje wymaganie:

    chcemy napoje mocne pić.

    Nie będzie jutro tego, co się dziś nie stanie,

    więc bez zwłoki warzony napój musi być!

    Żadnego dnia nie wolno strwonić,

    to, co możliwe, trzeba śmiało brać,

    i nie wypuszczać więcej z dłoni,

    i dalej działać – tak się musi dziać.

    Dziś na niemieckich scenach naszych

    każdy próbuje, czego chce.  

    I wy też, proszę, świec, farb, maszyn

    nie szczędźcie mi do waszych scen.

    Rozrzutnie sypcie blaskiem słońca,

    nie oszczędzajcie z nieba gwiazd.

    Niech obraz zmienia się bez końca:

    zwierzęta, woda, ogień, skały, las

    W teatrze ciasnym niech się zjawi tłumom

    cały stworzenia krąg i ład;

    powiedźcie widzów żwawo, ale i z zadumą.

    z nieba do piekła poprzez świat.

    P R O L O G  W   N I E B I E

    Pan. Niebieskie zastępy. Potem Mefistofeles.

    Wychodzą trzej Archaniołowie.

    Rafael:

    Na dawny sposób dźwięczy słońce,

    muzyce sfer niebieskich w takt

    i co dnia przez pioruny grzmiące

    kończy swój ustalony szlak.

    Ten widok daje moc aniołom,

    choć skryty im jest słońca rdzeń.

    Krąg niepojętych dzieł wokoło

    wspaniały jest, jak w pierwszy dzień.

    Gabriel:

    I szybciej, niż myśl chyża leci

    kręci się przepych ziemi w krąg;

    w jasności rajskiej raz wpadł sieci,

    raz w mrok głęboki nocy wsiąkł.

    U stóp skał – kipiel. W piany białe

    burzą się wody mórz i rzek.

    Porwie ze sobą morze, skałę

    niebieskich sfer odwieczny bieg.

    Michał:

    Burz ciągłych wyścig się odbywa,

    z lądu na morza, z mórz na ląd.

    Łańcuch najgłębszych oddziaływań

    tworzy burz wściekłych długi rząd.

    Niszczące błyski rozświetlają

    ścieżkę, nim w nią uderzy grom.

    Twoi zwiastuni zaś oddają

    chwałę łagodnym Twoim dniom.

    Wszyscy trzej:

    Ten widok daje moc aniołom,

    bo nikt nie może zgłębić Cię.

    Twe niepojęte dzieła wkoło

    wspaniałe są, jak w pierwszy dzień.

    Mefistofeles:

    Że znów się, Panie, do nas zbliżasz raz,

    pytać, jak wszystko sobie u nas radzi,

    i że chętnie widujesz mnie co jakiś czas –

    to mnie spotykasz dzisiaj pośród tej czeladzi.

    Nie umiem składać górnolotnych słów,

    niech nawet wszyscy szydzą ze mnie za to.

    Od śmiechu dawno-ś odwykł; gdyby nie to, znów

    śmiałbyś się, słysząc mój niezręczny patos.

    O słońcu, światach rzec nie umiem nic;

    oglądam tylko ludzi, jak ponury widz.

    Ten mały bóg nad światem wcale się nie zmienia,

    jest wciąż zadziwiający, tak, jak w dniu stworzenia.

    A może by się nieco lepiej miał...

    Tylko po coś mu iskrę swego światła dał?

    Choć nazwał ją rozumem, do tego z nią zmierza,

    by być bardziej zwierzęcy, niźli każdy zwierzak.

    Zdaje mi się, pozwólcie, żebym rzec to mógł,

    że jest on jak cykada z parą długich nóg,

    co fruwa ciągle, skacze w gęstej trawy pękach,

    i śpiewa; wciąż rozbrzmiewa jej stara piosenka.

    I gdybyż zostawała jeszcze pośród traw!

    Lecz ciągle nos pakuje do nieswoich spraw!

    Pan:

    Czy mi to tylko masz do powiedzenia?

    Znowu powtarzasz swoje oskarżenia?

    Na ziemi ciągle nic ci nie jest w smak?

    Mefistofeles:

    Nie, Panie! Ja już nawet moich plag

    oszczędzam ludziom, bo tak nad nimi boleję.

    Jak źle się działo, wciąż tam źle się dzieje.

    Pan:

    A Fausta znasz?

    Mefistofeles:

    Doktora?

    Pan:

    Mego sługę, tak.

    Mefistofeles:

    Zaprawdę! On wam służy na szczególny sposób!

    Nie wiąże z ziemią twardą, błazen, swego losu.

    Jego wewnętrzne wrzenie pcha go ciągle dalej,

    szału swego świadomy zaś jest tylko w pół.

    Po najjaśniejsze gwiazdy z nieba sięga stale,

    z ziemią by dla upojeń najwyższych się skuł.

    I żadna bliskość, żadne dale

    nie sprawią, by w swej piersi ukojenie czuł.

    Pan:

    Teraz pełen zamętu służy mi, lecz cóż?

    Niedługo go na ścieżkę jasności wywiodę.

    Gdy drzewko zielenieje, wie ogrodnik już,

    że w owocach dostanie za swój trud nagrodę.

    Mefistofeles:

    Tego stracicie! Zakład? Już on nie omieszka

    zejść z dróg waszych, jeżeli pozwolicie, bym

    ostrożnie poprowadził go po moich ścieżkach.

    Pan:

    Tak długo możesz, co chcesz robić z nim,

    póki na ziemi życia nie dokona.

    Błądzi człowiek, jak długo dąży w życiu tym.

    Mefistofeles:

    O, za to wam dziękuję! Bo z tym, kto już skonał,

    niechętnie do czynienia mam.

    Lubię policzki jędrne, pełne, świeże.

    Z trupem jest zawsze tylko przykry kram:

    duch wnet przede mną nogi za pas bierze.

    Pan:

    Dobrze, zostawiam ci to. Miej swoją ułudę.

    Jeśli uchwycić ducha tego będziesz mógł,

    to próbuj go odciągnąć od jego praźródeł,

    i wiedź go w dół, wzdłuż twoich dróg.

    Lecz gdy poznasz, że człowiek w swym ciemnym dążeniu

    właściwej drogi zawsze jednak świadom jest,

    wtedy wyznaj pomyłkę, i stój w zawstydzeniu!

    Mefistofeles:

    Dobrze, dobrze! Mój zakład wygram ja, na fest!

    I to niedługo potrwa, wierzcie.

    Lecz gdy mój cel osiągnę wreszcie,

    pozwólcie mi na triumf z serca, z całych sił.

    Będzie jak wąż, mój kuzyn, zjadał proch i pył,

    i z rozkoszą! Nie myśląc nawet o proteście.

    Pan:

    Wtedy tu się pojawiać też ci wolno będzie.

    Znienawidzony nigdy nie był mi twój ród.

    Z duchów sprzeciwu, które zaprzeczają wszędzie,

    tobie podobni najmniej wyrządzają szkód.

    Człowieka nęci często spokój, błoga cisza,

    i usypia działalność jego łatwo zbyt.

    Dlatego chętnie daję ludziom towarzysza,

    co jak diabeł haruje, drażniąc myśl i spryt.

    Lecz w was, prawdziwych synach bożych,

    niech żywe Piękno radość mnoży.

    To, co się wiecznie staje, i wciąż żyje, działa

    niech w enklawie miłości utrzymuje was.

    I niechaj przytrzymuje dzięki wam myśl trwała,

    rzadkich objawień drżący blask.

    Niebo zamyka się, Archaniołowie się rozchodzą.

    Mefistofeles sam:

    Chętnie widzę Go czasem, i pragnę ten stan

    utrzymać. Nie chcę, by nas podzieliła zwada.

    To doprawdy jest ładnie: On, choć wielki pan,

    a nawet z samym diabłem tak po ludzku gada.

    T R A G E D I I   C Z Ę Ś Ć    P I E R W S Z A

    N O C

    W wysoko sklepionym, ciasnym, gotyckim pokoju Faust, niespokojny, w swoim fotelu przy pulpicie.

    Faust:

       Już filozofię studiowałem,

       i medycynę, prawo całe.

       Z wysiłkiem i staraniem, z pracą.

       I teologię też. I na co?

       Wszak jestem – na to był mój trud -

       tak mądry teraz, jak i wprzód.

       Magister! Doktor! Pośród ksiąg

       otacza mnie studentów krąg,

       których od lat mój pewny głos

       nie uczy – wodzi ich za nos!

       I widzę, że nic! wiedzieć nie będzie nam dane,

       to mnie boli, i boleć nad tym nie przestanę.

       Wiem przy tym, że sprytniejszy się zawsze okażę,

       niż klechy i doktorzy, magistrzy, pisarze.

       Obca mi jest skrupułów i wahań udręka,

       czarta ni kary wiecznej, piekła, się nie lękam.

       Lecz za to są mi obce i radości cudze:

       nie wiem nic prawdziwego, nie mam żadnych złudzeń.

       Nie łudzę się, że uczę wartościowych rzeczy,

       że ludzi mogę zmieniać, nawracać lub leczyć.

       Wspaniałości ni chwały nie wydarłem światu,

       nie mam ziemi, pieniędzy, nie mam złota szkatuł...

       I pies nie miałby chęci na podobne życie!

       Dlatego w końcu magii oddałem się skrycie,

       by część tajemnic poznać wprost

       przez ducha siłę, moc i głos;

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1