Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Wielki dzień
Wielki dzień
Wielki dzień
Ebook401 pages5 hours

Wielki dzień

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Autor na łamach Wielkiego dnia kilkakrotnie odwołuje się do osób i sytuacji z okresu wielkiego deszczu sprzed wojny, akcja toczy się w Zakopanem i w Tatrach. Wielki dzień to powieść polityczna, która ubiera w komediowy kostium zakopiański sprawy polityki Polski Odrodzonej, pokazuje niezbyt wesołe kwestie charakteru narodowego Polaków, przestrzega przed skutkami fascynacji władzą, opisuje w jaki sposób stosowanie metody "cel uświęca środki" doprowadza do unicestwienia celu. Wyśmiewa pustosłowie polityków, głośno alarmuje w sprawach aktualnych w tamtych czasach, które nie powstrzymane w odpowiednim momencie mogą zagrozić istocie bytu zmartwychwstałej Ojczyzny. Sprawami tymi są antysemityzm, agresywna wszechobecność Kościoła katolickiego i faszyzm."- Oczyść duszę twoją i ciało, a zbądź się zawiści, albowiem tobie to wszyscy zazdrościć będą. Zaiste powiadam tobie, imię twe powtarzać będą narody ziemi... Każdy, kogo zaszczycisz jednym uśmiechem, będzie to pamiętał do końca życia i dzieciom swoim przekaże to w pamięci, a dzieci jego wnukom, a wnuki prawnukom ..."-
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateDec 11, 2019
ISBN9788711662601
Wielki dzień

Read more from Andrzej Strug

Related to Wielki dzień

Related ebooks

Reviews for Wielki dzień

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Wielki dzień - Andrzej Strug

    Wielki dzień

    Zdjęcia na okładce: Shutterstock

    Copyright © 1957, 2019 Andrzej Strug i SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788711662601

    1. Wydanie w formie e-booka, 2019

    Format: EPUB 2.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

    SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

    OD REDAKCJI

    Powieść Andrzeja Struga pt. Wielki dzień — Kronika niedoszłych wydarzeń ukazała się w warszawskim dzienniku Kurier Poranny w roku 1926. Drukowano ją w odcinkach od dnia 1 sierpnia do 3 listopada. Później wznawiana nie była.

    Wielki dzień jest powieścią — można rzec — „bliźniaczą" w stosunku do wcześniejszego o lat trzynaście Zakopanoptikonu, czyli kroniki czterdziestu dziewięciu dni deszczowych w Zakopanem. Losy obu utworów były także podobne: nie wszedłszy do zbiorowej edycji dzieł Struga, Wielki dzień został zapomniany prawie doszczętnie i pominięty nawet w wykazach bibliograficznych jego twórczości. Stało się tak nie bez woli pisarza — wszystko świadczy o tym, że nie pragnął on wznawiać swej powieści i przypominać jej czytelnikowi. Motywy takiej decyzji były zapewne częściowo te same co w wypadku Zakopanoptikonu: Wielki dzień jest również książką całkiem odmienną od pozostałej spuścizny literackiej Struga.

    Istnieją jednak podstawy, aby przypuszczać, że do obiekcji tej dołączyły się zastrzeżenia innej jeszcze natury, które także powstrzymywały pisarza od powtórnej publikacji utworu. Wielki dzień jest mianowicie powieścią polityczną. Pisany w roku 1926, tuż po wypadkach majowych, zawiera dość niedwuznaczne akcenty sympatii i uznania dla Józefa Piłsudskiego. Jak wiadomo, w latach następnych — zwłaszcza po sprawie brzeskiej — stosunek Struga zarówno do samego Piłsudskiego, jak i całego obozu sanacji uległ radykalnej zmianie: pisarz znalazł się wobec nich w nieprzejednanej opozycji i wznowienie Wielkiego dnia mogłoby w tych warunkach zostać zrozumiane jako rodzaj ugodowej deklaracji politycznej. Takich łudzących gestów, które by pod znakiem wątpliwości stawiały jego credo ideowe, chciał Strug za wszelką cenę uniknąć. Najlepszym dowodem takiego stanowiska pisarza jest fakt, że odrzucił ofiarowaną mu godność akademika literatury: przyjęcie bądź co bądź urzędowego tytułu i stanowiska nosiłoby — jego zdaniem — charakter współpracy z kołami rządzącymi.

    Zastrzeżenia te — a nie są one tylko hipotezą — straciły dziś swą wagę. Dlatego też wydawcy w porozumieniu z Żoną pisarza zdecydowali się mimo wszystko oddać Kronikę niedoszłych wydarzeń w ręce czytelników. Uczynili to tym śmielej, że Wielki dzień — obok Zakopanoptikonu — należy do najznakomitszych utworów Struga. Spotykamy tu ten sam co w Kronice czterdziestu dziewięciu dni deszczowych błyskotliwy humor i dowcip, tę samą fantazję i pomysłowość sytuacyjną, tę samą swobodę i rozmach narracji, tę samą nowoczesność techniki literackiej.

    Wyliczenie powyższe nie wyczerpuje jeszcze pokrewieństwa obu powieści. Łączą się one ponadto wyraźnymi węzłami fabularnymi: i w jednym, i w drugim utworze miejscem akcji jest Zakopane wraz ze wszystkim! lokalnymi szczegółami; i tu, i tam obracamy się w identycznym środowisku społecznym i towarzyskim; i tu, i tam występują częściowo te same postacie. Na koniec gęsto rozsiane aluzje odsyłają raz po raz czytelnika Kroniki niedoszłych wydarzeń do poszczególnych fragmentów Zakopanoptikonu. Różny jest tylko czas akcji — w Wielkim dniu rozgrywa się ona już po pierwszej wojnie światowej, w Polsce niepodległej.

    Mimo tych wszystkich podobieństw i zbieżności Kronika niedoszłych wydarzeń nie jest dalszym ciągiem Kroniki dni deszczowych. Odmienność problematyki i przebiegu akcji sprawia, że obie powieści traktować należy jako dzieła odrębne i niezależne.

    Wielki dzień jest — jak już powiedzieliśmy — powieścią polityczną. Ponadto jest on jeszcze powieścią „z kluczem". Zawarł w niej Strug satyrę na stosunki polityczne w Polsce z pierwszych lat niepodległości. Jest to satyra jak najbardziej konkretna i określona. Jej ostrze mierzy wyraźnie we wszystkie partie jawnie prawicowe i nacjonalistyczne, przede wszystkim w Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne. Niejedna z wprowadzonych tu przez pisarza postaci jest karykaturalnym portretem tej czy innej znanej osobistości politycznej. Oryginały tych portretów — dodajmy — ukryte pod przejrzystymi kryptonimami (Dziadosz—Piłsudsski, Moch—Dmowski, Galanty—Korfanty itd.) nie mogły oczywiście pozostać tajemnicą dla ówczesnego czytelnika.

    Ten najbardziej widoczny, poczęty z ducha bieżącej publicystyki zamysł satyryczny Wielkiego dnia stracił już wiele ze swej aktualności. Aby go w pełni zrozumieć, dzisiejszy odbiorca — jeśli nie korzysta z własnej pamięci — musiałby posłużyć się właśnie „kluczem" — komentarzem tak szczegółowym, że jego objętość niewiele by ustępowała objętości samej książki. Sporządzenie tego rodzaju komentarza przekracza, rzecz prosta, możliwości wydawcy.

    Żywa natomiast i nie wymagająca żadnych dodatkowych objaśnień jest inna strona satyry Struga. Jest nią przedstawiony przez pisarza obraz „niedoszłych wydarzeń" — faszystowskiego zamachu stanu. Mimo całej groteskowości tego przedstawienia — a może właśnie zgodnie z nią — zawarta tu została ogromna suma wiedzy o mechanizmach społecznego działania i mechanizmach władzy. Można jedynie podziwiać fakt, że już w roku 1926 potrafił Strug tak trafnie zanalizować procesy i zjawiska społeczne, które — zarówno w samej Polsce, jak i całej Europie — wystąpiły w pełni dopiero dziesięć lat później. Łatwo też przewidzieć, że uwaga współczesnego czytelnika skupi się przede wszystkim na tych właśnie problemach powieści.

    Wydania Wielkiego dnia dokonano — podobnie jak to miało miejsce w wypadku Zakopanoptikonu — na podstawie zachowanego kompletu wycinków z Kuriera Porannego, znajdującego się w posiadaniu Pani Nelly Strugowej. Na marginesach gazety oraz między wierszami tekstu znalazły się liczne poprawki i zmiany wpisane ręką Andrzeja Struga. Wszystkie te uzupełnienia autora zostały przez wydawców uwzględnione, choć nie oznaczono ich w tekście ani w przypisach. Nie oznaczono również tych fragmentów utworu, które — wobec zaginięcia kilku gazetowych odcinków powieści z kompletu autorskiego — uzupełniono na podstawie pierwodruku w czasopiśmie.

    Szczególnie kłopotliwa dla wydawców była sprawa rozmieszczenia komentarzy autora. Długość niektórych z nich skłaniała raczej do przesunięcia — z przyczyn estetycznoedytorskich — na koniec książki, jednak ze względu na to, że stanowią one integralną część tekstu powieści, wiążą się ściśle z fabułą utworu i rozwijają akcję, umieszczono je u dołu kolumn, uważając, że decydujące znaczenie będą miały dla czytelnika względy nie formalne, lecz merytoryczne.

    Książki nie zaopatrzono w komentarze, wyjaśnienia encyklopedyczno-słownikowe itd., pochodzące od redakcji. Sporządzenie ich w szerokim zakresie nie było — jak powiedzieliśmy — możliwe, natomiast przypisy dość ogólne i nie wyczerpujące mijałyby się w tym wypadku z celem. Redakcja ograniczyła się do przetłumaczenia zwrotów obcojęzycznych oraz dostosowała pisownię i interpunkcję tekstu do obowiązujących przepisów. Ujednolicone zostało także brzmienie nazwisk i nazw własnych nie zawsze konsekwentnie podanych przez autora.

    WSTĘP

    Sprawy tu opowiedziane, zebrane według zeznań świadków i autentycznych dokumentów epoki, działy się bardzo dawno albo jeszcze wcale się nie działy i przypuszczalnie czas ich nie nastąpi nigdy. Nie jest zresztą wykluczone, że na złość nam wszystkim rozpoczną się w najbliższym czasie, może jutro. Jedno pewne — nie powtórzą się one nigdy, choć i za to nikt nie zaręczy.

    Więc póki czas, należy opowiedzieć wszystko dokładnie i uczciwie. Jeżeli, na szczęście, nie działo się nic podobnego ani nikomu się o tym nie śniło, wywołajmy z nicości szczytną fikcję, która zawsze jest pewniejszą od rzeczywistości. Urojone wydarzenia i zmyśleni ludzie pozwolą nam poznać ją samą, a gdy kiedyś się okaże, że doprawdy jednak nic podobnego nie było, pocieszajmy się, że to przeminęło bez poważniejszej szkody dla normalnego biegu naszych spraw.

    Pozwalamy sobie zapominać o wielu faktach, ale biada społeczeństwu, jeżeli nie zna ludzi i wydarzeń, których nigdy nie było. Przez wzgląd na potężne znaczenie rzeczy nie istniejących.

    I

    Fryzjer Ireneusz golił tego przedpołudnia już siódmego z kolei znakomitego Polaka i owego siódmego zaciął właśnie przed chwilą ku hańbie znanego wirtuozostwa w swoim zawodzie. Przepraszał go uniżenie, choć nie był winien. Ręka mu drgnęła, ale komuż by nie drgnęła, gdyby się dowiedział znienacka, że ten sam Olek Gołyszyszko, który żył dobrych kilka lat w próżniactwie i w nędzy na dalekiej Harcowni i stamtąd czynił wypady do Zakopanego, żeby nabierać kogo się dało na ile się tam dało, a nie pogardzał nawet szóstką... znikł z horyzontu, zostawiwszy wszędzie długi, drobne co prawda, ale za to w każdym sklepiku, u każdego szewca, u każdego kelnera, u każdego z niezliczonych znajomych, z którymi był na „ty", u znajomych z widzenia, a nawet u nieznajomych, co mogło uchodzić za zwykłą żebraninę. I panu Ireneuszowi był winien coś koło pięciu koron, nie licząc przepadłej zapłaty za wielokrotne strzyżenie rozwichrzonej głowy, w której zdarzały się i wszy. Teraz był wystrojony w cudowne korty, na palcu lśnił mu ogromny brylant, w gorsie dwa mniejsze, u mankietów dwa większe...

    Pan Ireneusz z początku go nie poznał, choć przy robocie przyglądał mu się podejrzliwie, raz po razu łypiąc w lustro. Ale Gołyszyszko sam się przyznał do znajomości. W toku rozmowy wspomniał od niechcenia o swojej cukrowni na Kujawach, o dyrektorstwie Banku Ogólnego Zasilenia (znana w kraju „Banoza) i o tym, że kandydował na posła na Sejm Ustawodawczy. Tu właśnie pan Ireneusz już nie wytrzymał, albowiem Sejm był jego najwyższą dumą i chlubą, tak samo zresztą jak naszą. Pan poseł przybył, aby odwiedzić stare kąty, a zarazem zakupić tereny na Pałajdówce, gdzie ma stanąć hotel nowoczesny na tysiąc pokoi. Sam zamieszkał w pensjonacie „Murdelio — żadnych wygód, okropna dziura... Czyż on zamarzył kiedy, żeby go puszczono bodaj za próg arystokratycznego „Murdelia"?

    Poszedł, ale pan Ireneusz już nie mógł pracować. Gołyszyszko go dobił. Zostawiwszy paru klientów pomocnikowi, wyrwał się z zakładu i skoczył na drugą stronę ulicy. W odwiecznie prowizorycznej ruderze, skleconej z desek, przypominającej barak, w szeregu okien wystawowych produkowały się na pokaz oszczypki, ciupagi, kilimy, cukry, kapelusze damskie, serdaki, pocztówki. W tej rozległej budzie koncentrował się stary katolicki handel, obsiadły z pokolenia w pokolenie przez czcigodne rody patrycjuszowskie Kundlarskich, Hapaczy, Czkawków, Tandeciarów, Drzyjów i Obmańców, powiązanych ze sobą związkami krwi tudzież powikłaniem licznych małżeństw. Stary, ośmdziesięcioletni Zenobi Obmaniec, fabrykant wojłokowych pantofli, kiwał mądrą głową, słuchając Ireneusza, żonatego z jego rodzoną wnuczką, z domu Hapaczanką.

    — Nie żałuj innym szczęścia, a Bóg nie pożałuje i tobie, Irku. A najlepiej temu, co poprzestał na swoim...

    — Nikomu nie zazdroszczę, mam kawałek chleba i szacunek ludzki, ale serce mnie boli za tą Polskęl Jak to, taki Poszudralski, pokątny doradca z miasta Dobczyc, jest szefem departamentu? Jak to, taki Szulim Polirsztok, hiena wyborcza za cztery korony na dniówkę, przechrzcił się na Przemysława Hrajskiego i jest za pan brat z ministrami? Skąd on ma pieniądze? Na jakich świństwach się dorobił?! A lejtenant Naderspan? Niemiec zakuty, ani słowa po polsku, dekownik jakich mało, bo przez cztery lata wojny uchronił się od frontu — kradł po szpitalach i tu u nas przez całą wojnę, a teraz przyłazi mi to strzyc się jak nigdy nic — pułkownik wojsk polskich!

    — A po jakiemu z tobą gadał?

    — Jeszcze by tyż — trochę się poduczył, psi syn...

    — A widzisz...

    — Nic nie widzę. Widzę, że pierwsza lepsza szuja wychodzi u nas na ludzi, a porządny człowiek...

    — Irku, nie będziesz pożądał żony bliźniego twego — to się samo przez się rozumie, ale przede wszystkim — żadnej rzeczy, która jego jest! Przykazanie boże!

    — Nikomu nie zazdroszczę, ale gdybym się nie był zakopał w tej dziurze... Ot, jeszcze jeden. Wchodzi godny stary pan — moje uszanowanie panu dobrodziejowi... Przyglądam ja się — kto? Niech no dziadek zgadnie!

    — No?

    — Pamięta dziadzio urzędniczynę starostwa z Nowego Piargu, tytoń szwarcował przez całą wojnę i przez całą wojnę szpiclem był w A—Stelle? W osiemnastym roku, kiedy się to wydało i wyszczuli go z miasta, uciekł prosto do Warszawy...

    — Żygiec?? I cóż on teraz porabia?

    — Jest starostą w Dywersyszkach na kresach, na granicy bolszewickiej, ma pod sobą cały powiat. Skandal!

    Patriarcha odchrząknął i pomyślał przez chwilę.

    — Trzeba się cieszyć, że wszedł na dobrą drogę. Poczciwy to był człowiek.

    — Co?!

    — No co? Za starego rządu pilnował porządku. A bez porządku w monarchii nie wytrzymałaby Austria, nie pobiłaby Moskali i cóż by było z całą twoją Polską? I taki Żygiec ma swoją cząstkę zasługi, głupcy wygrzali go z Nowego Piargu, ale w stolicy od razu się na nim poznali i teraz dalej robi swoje, pilnuje porządku. Nie tobie, szczeniaku, sądzić o racji stanu, idź golić, ruszaj, pilnuj interesu!

    — Dzień dobry panu Obmańcowi... Co też mi się przed chwilą wydarzyło — jeszcze się cała trzęsę... Jak się masz, Ireńciu! Dopiero co była u mnie Milka, wiecie, ta od Brajbisza... Wielka pani! Kupiła dwa najdroższe kapelusze, pół tuzina czysto jedwabnych pończoch i żeby się choć trochę potargowała, żeby się bodaj skrzywiła! Ma pełną torebkę tysiącmarkówek i dolary. Taka Milka-kelnerka, co z każdym pierwszym lepszym za dwadzieścia koron... Ale to nic! Wczoraj kupiła „Pęcakówkę! Akt u rejenta w Nowym Piargu — siedem tysięcy dolarów! Słyszane rzeczy? Idzie wagon mebli, fortepiany, dywany, obrazy — „Pęcakówkę już przerobiła w hipotece na jakąś „Miramarę". Ale to jeszcze nic! Ma prawdziwego, najślubniejszego męża, milionera z Ameryki, nazwiskiem Drałas. Właśnie ten sam Drałas, co w zeszłym roku kupił w Krakowie całą ulicę Pętliczki i gazetę Nowe Nowiny, a potem trzy miesiące siedział na Montelupich i puścili go. Słyszycie? No i co? No i co?...

    Pani Kundlarska dyszała ciężko, zrobiła się czerwona jak haltsygnał, była przerażona, zachwycona, oburzona. Przez chwilę milczeli wszyscy troje.

    — Niech się Polska dźwiga — zaczął patriarcha. — Moja pani Kundlarska, co pani szkodzi, że taka Milka wyszła na ludzi za łaską Opatrzności? Kto sam bez grzechu, niech rzuci kamieniem, owszem, ale strzeżmy się zawiści...

    — To się cioci opłaciło być porządną kobietą i wierną żoną, a harować w magazynie... cha-cha-chal... — wybuchnął demonicznie Ireneusz. Wypadł ze sklepu i trzasnął drzwiami, aż spadła tabliczka z napisem: „Sklep Chrześcijański. Ceny stałe".

    — Takem zgłupiała, powiem panu, żem jej policzyła zwyczajnie, jak każdemu. Tego nigdy nie odżałuję... Takich trza drzeć, trza drzeć...

    — Teraz pani powiedziała mądrze. To nasze słuszne prawo. Ile to się ludzi zbogaciło!

    — Jeszcze nigdy gość tak nie sypał pieniędzmi jak w ten sezon.

    — Polska się dźwiga. Już po pensjonatach w tym tygodniu ceny skoczyły o połowę — oto co znaczy organizacja! A pani jak sobie myśli?

    — Trochę tam podniosłam i myślę jeszcze, ale taka już moja branża — boję się Żydów.

    — Zakała rodu ludzkiego. Napuścili tego do gmin jak robactwa. Wójt boi się Żydów, komisarz się boi, starostwo się boi...

    — Wszyscy przekupieni. W poniedziałek wójt znowu kupił parę koni, a komisarz wczoraj publicznie pił piwo u Brajbisza z Kopciukierem i kto wie, może już ubili sprawę. Taki żydowski „Bazar Centralny" do roku zje nas wszystkich... Pójdziemy z torbami, panie Obmaniec...

    — Pani Kundlarska, ja tam już tego nie dożyję.

    — Ale ja?

    Rozstali się w smutku. Starzec stęknął i zaczął poprawiać ceny. Na haftowanych pantofelkach o pięćdziesiąt procent wyżej, na prostych o trzydzieści. Na wyrzynanych pudełkach, na koziczkach, na szarotkach, na ramka h, na Sabałach o siedemdziesiąt pięć. Westchnął. Z trudem przykucnął, podniósł tabliczkę i zawiesił ją z powrotem w oszklonych drzwiach — „Sklep Chrześcijański. Ceny stałe". Stanął we drzwiach i przez szybę zagapił się na ulicę.

    Na Człapówkach roiło się od ludzi. Były to pierwsze dnie lipca i goście napływali nawałą, każdym pociągiem. Ileż to sezonów zapamiętał stary Obmaniec, świadek narodzin, dźwigania się, rozwoju i wreszcie, po wojnie, gwałtownego, amerykańskiego rozkwitu rodzinnego miasta. Wspominał stare czasy, kiedy był młody i po niedzielach latał na Piwont i do Czarnego Stawu. Kiedy nie było kolei, nie było nawet cesarki, a na Człapówkach precz jeszcze stały chałupy, górale byli tu jak u siebie w domu, a po chleb, po świece, po tytoń i po resztę trza było posyłać do Nowego Piargu. Wspominał pana doktora Chałubińskiego w serdaku i w słomianym kapeluszu i pierwszych gości, co przyjeżdżali furkami aż z Krakowa. Potem dojeżdżali koleją aż do Charówki, a wreszcie — wielki dzień: dotarł tu pierwszy pociąg z lokomotywą przystrojoną zielenią i czarno-żółtymi chorągiewkami, wioząc znakomitych gości i samego pana sektionschefa kolei z Wiednia, pana hofrata Putzfrala, który po uroczystym obiedzie w zakładzie doktora Mamca raczył pofatygować się osobiście i pieszo na Człapówki i zakupił w jego skromnym sklepiku parę pantofli i fujarkę. Ach, i to było już tak dawno... A potem wojna światowa... Nocne odgłosy ciężkich dział od Dukli... Zastój w handlu, głód, nędza; jedynie pokątne spekulacje tytoniem i kaszą dawały możność przetrwania... Żałobny dzień listopada, gdy przyszła wieść o śmierci starego monarchy, ojca ludów, jedynego opiekuna Polaków... Portret z nieśmiertelnymi bokobrodami wisi dotąd w jego sypialni i zostanie tam do dnia jego niedalekiego pogrzebu, ale co się stanie potem z czcigodnym obrazem przeszłości? Wyrzucą go synkowie, wnuki i prawnuki, niebaczni na to, że Polska Polską, a wdzięczność wdzięcznością... Młode pokolenie...

    Zalewało ono Człapówki. Dla Obmańca nawet siwi panowie i roztyłe matrony była to niedowarzona młodzież. Cóż dopiero reszta... Przyglądał się tegorocznym gościom. Sezon zapowiadał się dobrze. Od razu znać było, że tym razem przeważała publika dobrze odziana i zadzierająca łba do góry. Gadało to głośno, było zdrowe i wesołe. Pannice z wygolonymi szyjami i ramionami, w sukienkach po kolana, lekkich, prześwitujących w słońcu na wskroś, aż do dalszych tajemnic, opalone, rozwydrzone, ciągnęły za sobą gromady chłopaków. Zawsze tak było i Obmaniec bynajmniej tego nie potępiał, ale w tym roku wyglądało to jakoś trochę zanadto... Brak było uroku dawnej elegancji, półuśmieszków, mizdrzenia się, ukradkowych spojrzeń — wszystko wydawało mu się zbyt jawnogrzeszne i obnażone. Chłopaki były bezczelne, to by jeszcze zupełnie uszło, ale panniochy były o wiele gorsze. Jeżeli kobieta zaczyna sobie tak poczynać, cóż się dziwić, że mężczyzna się rwie, żeby od razu rzecz kończyć? A te „dancygi"... I tu one przyszły, w zeszłym roku był jeden, a w tym od razu cztery...

    Publika wydała mu się tym razem jeszcze ordynarniejsza, gadało to za głośno, ruszało się niezdarnie, gęby były proste, nieszlacheckie, damy w modnych kusych ubraniach wyglądały na przebrane kucharki, ileż było zadartonosych, grubonogich, przysadzistych, pokracznych...

    — Nowe państwo, paskarze, czarna giełda, złodzieje grosza publicznego i prywatnego... Dostawcy butów dla armii na papierzanych podeszwach, fabrykanci ersatzów, ukrywacze cukru, truciciele, łapownicy, szelmy...

    Stary mamrotał, wyrzekał, klął w duszy i pomstował, a jednak coś mu się w tych ludziach podobało. W każdym razie byli mu bliżsi, serdeczniejsi niż taki pan z panów, pan hrabia Menderzycki, który ze spokojną godnością porusza się w tym tłumie, jakby nie widział tej całej hołoty, idzie, jakby ich tu zgoła nie było. Minął czas hrabiów...

    Nastał czas zbogaconych chamów... No — i Żydów. Wczoraj Kazik Tandeciara liczył z ojcowskiego sklepu Żydów na Człapówkach od godziny trzeciej do siódmej po południu — na stu przechodniów wypadało ich sześćdziesięciu pięciu. Ale na pięćdziesięciu przejeżdżających fiakrów przypadało czterdziestu, którzy wozili Żydów. Czyli Żyd tegoroczny jest grubo bogatszy od polskiego gościa. Co więcej, jest hojniejszy, nie liczy się z groszem, mniej sobie żałuje, rozbija się. Wszyscy w Zakopanem wyrzekają na nigdy niesłychane bezczelne rozbijanie się żydostwa w tym sezonie. Dawniej Żyd się nie pchał pod Tatry, a jeżeli się pokazał, siedział jak mysz pod miotłą i chodził na palcach. Ale jakoś od zeszłego roku...

    Ale teraz była to prawdziwa plaga, polski gość był oburzony, każdy klął, po paru dniach pakował się i ruszał z zapaskudzonego miejsca. Zarzekał się, że noga jego nie postanie tu więcej. Klął i zostawał. Wybierał się do Krynicy, gdzie było znacznie gorzej, i wracał. Wyjeżdżał do Jaremcza, do Tatarowa, do Worochty i nie ruszał się z miejsca, bo tam już byli sami Żydzi. Wzbierała nienawiść, jawnie rozlegały się straszne pogróżki, co chwila wybuchały awantury. Czyż niepodległa Polska koniecznie ma być żydowska?

    Stary Obmaniec kiwał głową patrząc na ulicę, mruczał pod nosem, wzdychał, szydził, klął, wreszcie niechcący, myśląc o czymś zupełnie innym, westchnął: — Matko Boska, Królowo Anielska! — i odczepił tabliczkę z napisem: „Sklep Chrześcijański", i wsadził ją głęboko za szafę.

    II

    Pchełka jest wieczny. To serce Zakopanego od niezliczonych lat bije niestrudzonym tętnem, nadając rytm i miarę wszystkiemu, co żyje pod Tatrami. Nie było pod Tatrami, nie ma i nie będzie sprawy, która nie urodziłaby się i nie odchowała w jego murach, pod jego dachem. Nie było i nie będzie takiego okresu dziejowego ani prądu ideowego, ani zagadnienia, ani sporu, ani odkrycia, ani plotki, ani skandalu, które śmiałyby się obyć bez Pchełki.

    A choć założyciel i prarodzic historycznej knajpy, imć Herakliusz Pchełka, dawno już stoi za bufetem niebieskim i sławetny zakład przeszedł w dziesiąte ręce, a nawet przeniósł się do nowozbudowanego gmachu przy zbiegu ulicy Marchołtowskiej i Człapówek, zawsze jest on dla nas i pozostanie — jako był — Pchełką, co w języku serca znaczy — miejsce jedyne.

    Oto stolik pod oknem, przy którym w przededniu wielkiej wojny grywali w szachy wielki, a dziś już zmarły poeta Sajtafernes z samym Dziadoszem, który oby nam żył wieczniel... Tu w kącie na pluszowo zielonej kanapie, dziś już wypełzłej i oblazłej do białości, siadywali: ogromny pisarz Firlejusz, Sybirko pisarz wielki, Dogniłek pisarz duży, Butelecki pisarz spory, Języczkiewicz pisarz średni, a z nimi na szarym końcu, z ich pańskiej łaski, Tłuk pisarz mały. Obok na kanapie pod płótnem Mirmidaja Kobieta z dynią siadywała wielka artystka, rudowłosa Przesolińska, ze wspaniałą panią secundo voto Stokilową, wdową po przedwcześnie zgasłym mecenasie Giewoncie, w towarzystwie najwybitniejszych aktorów, malarzy, polityków, poetów oraz każdego, który się przysiadł. Pod oknem przy małym stoliczku, zawsze samotny i odgrodzony od świata gazetą, wysiadywał uparcie swoje czarne godziny Odo Trucicielczyk, człowiek wszechstronnie i bezdennie utalentowany, który zaciął się i od lat trzydziestu nic nie napisał, śmiertelnie obrażony na literaturę polską, począwszy od Reja i Kochanowskiego, a skończywszy na futurystach w wieku szczenięcym, Babichlebcu i Dadaju, oraz na przyjść mających synach ich przyszłych synów. Tu rozkraczony przed bufetem wypijał i wypija nadal niezliczone wódki trwając godzinami na posterunku znany malarz religijny (żeby trudniej było zgadnąć), Bluźniewierski, rozprawiając na stojączkę o sztuce z krytykiem muzycznym Głuchoniemcem, który pił wyłącznie piwo omaszczone arcyksiążęcym porterem żywieckim. Tu w samych drzwiach filolog Kluch i matematyk Łazanka pobili się o to, kto z nich jest świnią, jeżeli w szeroko znanym taternicko-sportowym zatargu Kierdelmana z Hakmayerem o pierwsze wejście na Wielbłądzie Ucho pierwszy z nich utrzymywał i podtrzymywał uparcie, że...

    Ach, jakieście wy już stare, wy młode czasy...

    Oto trzy zrujnowane kanapy na werandzie, rozdzielone donicami pełnymi kurzu, w których sterczały suche badyle po niewiadomych krzewach... Od samego początku wielkiej wojny światowej przez całe cztery ciężkie lata siedzieli tam bez przerwy, czuwając i żując Głos Narodu, przyjaciele Rosji i Ententy — naprzeciwko wejścia. Na prawo starzeli się, czekając na wypowiedzenie się państw centralnych, enkaenowcy i cierpliwie ssali komiśne c.k. mleko z wymienia wielkiego Srokulasa (Nowa Reforma). Na lewo podrastali przez cztery lata niepodległościowcy, którzy żyli wiarą i nigdy nic nie czytali. Stoliki te związane były wzajemną pogardą i nienawiścią, potężniejszymi niż sama niepodległość, którą nareszcie wysiedzieli, aż przyszła...

    Wszystko to miał w pamięci — i niezliczonych ludzi, i długie czasy — jedyny człowiek na świecie; był to wierny kapłan tej świątyni, dziś już dobrze podstarzały, kelner — pan Franc. Patrzy na tych nowych gości i obserwuje, i podsłuchuje, a co sobie myśli — któż wie? Lata po przepełnionej sali, robi swoje tak samo teraz jak za czasów, kiedy doktor Senes był młody, kiedy nie było jeszcze kolei ani sanatorium, ani poczty, ani Marchołtowskiej ulicy, a on terminował za piccola i stary Pchełka, gdy bywał w gorszym humorze, walił go kluczem po łbie...

    — A, to kochany pan!

    — Kochany?! Co to znaczy „kochany"? Do kogo pan to mówisz?!

    — Panie Olek, nie rób pan głupiego — widzę, że się panu dobrze powodzi, więc i ja się cieszę...

    — Słyszane rzeczy!

    Pan dyrektor Gołyszyszko wypadł z roli. Nie mógł się przecie zapierać dłużej. Poczciwe w gruncie serce otwarło się w nim niebacznie i już się nie mogło domknąć. Przez nie domkniętą szparę jak gaz obezwładniający wsunęły się natychmiast stare wspomnienia, a z nimi kelner Franc.

    — Miło mi pana widzieć.

    — Ach, stare, dobre czasy...

    — Jak dla kogo dobre, ja wolę to, co teraz.

    — Cha-cha-cha... Winszuję, winszuję!

    — A pan wciąż u Pchełki?

    — Od pół roku jestem z powrotem. Byłem na włoskim froncie i raniony pod Piave, i z dużym srebrnym medalem.

    — A, powinszować!

    — Dziękuję. Trzymałem bufet na stacji w Rzerząciu i wpadłem po same uszy, potem próbowałem tu własny interesik i wpakowałem się z głową, zarwałem jednego lichwiarza, który na mnie postawił, i paru porządnych ludzi, których żałuję. Co ja mam długów! No, i z powrotem do mego psiego fachu na dożywotnią katorgę. Co tam ja nie ma o czym gadać... A pan szanowny?

    — Jako tako, jako tako.

    Franc umierał z ciekawości. Dyrektor bąkał od niechcenia to i owo ze swojej kolosalnej kariery, Franc wyłupiał coraz szerzej oczy. Rozdziawił gębę i zapamiętał się w ekstazie, jak gdyby stanął w obliczu cudu. Na próżno goście na werandzie dzwonili na niego łyżeczkami. Nie mógł się oderwać. Spytany mimochodem, ile też wynoszą te jego długi, Franc z rozpaczą graniczącą niemal z dumą wymówił straszliwą cyfrę, a dyrektor ze smutkiem pokiwał głową.

    — No, pogadaliśmy, ale na mnie czas. Co też ja płacę, kochany panie Franc?

    — Była herbatka i dwa ciasteczka — wszystkiego dziewięćdziesiąt sześć mareczek.

    — Nie mam drobnych, więc niech będzie między nami po dawnemu, na rachuneczek... Jak się tam coś uzbiera, zapłacę od razu... Ale a conto tamtego sprzed wojny mogę panu coś zaliczyć...

    Gołyszyszko dopił resztki herbaty i wyjął podłużny bloczek. Odkręcił złote pióro i nagryzmolił parę słów. Wyrwał kartkę, podał kelnerowi, wstał i dobrodusznie kiwnął mu głową.

    Natychmiast przed werandą zadygotała wspaniała maszyna, która niepostrzeżenie zajechała była i teraz ozwawszy się, zwróciła powszechną uwagę. Dyrektor wsiadł. Klapnęły lśniące drzwiczki, motor zawarczał, wypuścił gęstą chmurę dymu i ruszył pędem. Franc stał osłupiały, smrodliwy dym wydał mu się niebiańskim kadzidłem. Podłoga wyginała mu się pod nogami, więc dreptał na miejscu i zataczał się. Przy samych oczach trzymał mały papierek, ale jeszcze nie mógł się doliczyć wszystkich zer — nie, to był sen...

    Jak widziadło przemknął się dawny, obdarty, zdychający z głodu Olek z Harcowni, którego dożywiał z litości porcyjkami wykradanymi z kuchni i zasilał papierosami, a w zamian otrzymywał czasami do przeczytania ustęp z rękopisu powieści pod tytułem Podwójne życie ojca Dudosza, pisanej ołówkiem na papierze do owijania ciastek z firmą: „Pchełka — Zakład Pierwszorzędny — Cukry i słodycze". Przewinęła się postać doktora czarnej magii, profesora Trupiłły, i jego medium, hrabianki Zyty Chędoża-Jaszczomirskiei, i sprawa skarbów pod Szafranczykowym Upłazem. i straszliwe urywki z kroniki mnicha Dudosza... Dawno zapomniane dzieło rozwarło się przed nim jak morze, zatapiał się w fantastycznej opowieści i wymknął się sam sobie.

    Wywołał go dopiero na świat boży sam pryncypał zionąc mu w ucho bezecnymi klątwami. Franc ocknął się — goście dzwonili łyżeczkami, walili

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1