Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Fruwające figurki
Fruwające figurki
Fruwające figurki
Ebook251 pages2 hours

Fruwające figurki

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Artur był człowiekiem poukładanym – przykłady mąż i ojciec, dobre wykształcenie, które chciał zwieńczyć doktoratem. Jednak na swojej drodze spotyka nietuzinkowego władcę haremu, który wprowadzi do jego życia spojrzenie na świat dotąd mu nieznane, tym samym kompletnie zmieniając jego perspektywę.-
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateJul 2, 2020
ISBN9788726486131

Read more from Adam Molenda

Related to Fruwające figurki

Related ebooks

Reviews for Fruwające figurki

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Fruwające figurki - Adam Molenda

    Fruwające figurki

    Zdjęcie na okładce: Shutterstock

    Copyright © 2018, 2020 Adam Molenda i SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788726486131

    1. Wydanie w formie e-booka, 2020

    Format: EPUB 2.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

    SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

    Rozdział I

    Kłócili się z Żyłami.

    Mógłbym go udusić! – pomyślał Grono, starając się zajrzeć w oczy palącego nieodłącznego papierosa Józia. Uwagę Artura, nie wiedzieć dlaczego, rozpraszał różowy prosiaczek, stojący na gipsowej atrapie kominka zajmującego kąt pokoju. Świnka była większa niż tamta sprzed pół roku, którą szukająca rozpaczliwie gotówki Żyłowa cisnęła z rozmachem o podłogę, pozbawiając Maciusia skarbonki. Chłopczyk wrzeszczał, podczas gdy Żyłowie liczyli wypadłe ze świnki monety i banknoty, by móc dołożyć gotówkę do aportu, mającego stanowić połowę wkładu do spółki. To wtedy Maciuś dostał nerwicy, przez którą do dziś moczył się noc w noc niczym niemowlak.

    Mógłbym Józia kopnąć – planował Artur w myślach. Nie musiałbym nawet wstawać, gdyż jego ryj mam dokładnie naprzeciw siebie.

    Nos Żyły wyglądałby niepięknie, rozkwaszony obcasem i Artur, wyobraziwszy sobie ów paskudny obrazek, wzdrygnął się z obrzydzenia, porzucając agresywny zamiar. W dawnych czasach wezwałbym sukinkota na pojedynek – pomyślał, lecz przypomniawszy sobie „Kodeks Boziewicza", dyskwalifikujący w roli przeciwników ludzi, którzy utracili honor, ciężko tylko westchnął.

    Józio przybrał w jego wyobraźni postać obleczonego w ludzką powierzchowność łajna. Jakże go nienawidzę! – myślał Grono bezsilnie. Plułbym na niego, tłukł jego pyskiem o ścianę i wdeptywał typa zelówkami w błoto. Artur, z lubością wyobrażając sobie te czynności, schrypłym ze zdenerwowania głosem zażądał:

    – Oddaj moje pieniądze!

    Józusiowi nie drgnęła brew, gdy wymawiał słowo:

    – Wała!

    Renata czule pogłaskała męża po włosach.

    Czy ona jest ładna? – zastanawiał się Artur.

    Żyłowa podnosząca do ust szklankę z kawą wydała mu się pociągająca jak dawniej. Miała kruczoczarne włosy, owalną twarz, świeżą cerę i niemały wzrost. Była grubawej kości, co może nie rzucałoby się w oczy, gdyby nie lubiła odkrywać kolan. Artur pamiętał ciepło jej ciała i pożałował, że aktywność Żyłowej w zdobywaniu pieniędzy była znacznie większa niż podczas miłosnych uścisków na rozkładanych siedzeniach samochodu.

    – Nie oddacie długu, który macie wobec nas?! – raz jeszcze, z nikłą nadzieją na odpowiedź, zaatakował Józusia.

    Żyła milczał uważnie wpatrzony w dymek z papierosa.

    Przynajmniej nie był obrażalski – Grono spróbował myśleć o byłym wspólniku pozytywnie, ale gdy raz jeszcze spojrzał na fizjonomię Józusia, zrobiło mu się niedobrze.

    Basia kopnęła męża pod stołem. Dostrzegając bezsens sprzeczki, dawała sygnał wzywający do wyjścia. Artur nie lubił jej teraz. Za to, że straciła nadzieję, że nie pomagała mu walczyć i że wczorajszego wieczoru pastwiła się nad jego ambicją, powtarzając: „Taki Józuś robi z tobą co chce, jak z gówniarzem!".

    – Napijmy się po kieliszku... – pojednawczo namawiała Żyłowa.

    Była układna, spięta w chęci poprawienia nastroju.

    Gronowie poczęstunku nie tknęli, wierni zasadzie, że w domu wroga się nie konsumuje.

    – Żebyście wliczyli sobie w koszty? – ironicznie prychnęła Basia.

    Renata uniosła brwi, udając, że nie rozumie.

    – Bardzo bym chciała, żeby rozstanie w interesach nie oznaczało zerwania naszej przyjaźni – stwierdziła.

    – Mieszkamy na tym samym osiedlu – nieoczekiwanie, wpół haustu papierosowego dymu, poparł małżonkę Żyła.

    – Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi! – prychnęła Basia.

    – Łotry! – nie wytrzymał Artur. – Zostawiacie nas na lodzie, z długami, kłopotami oraz wstydem... I jeszcze chrzanicie o przyjaźni?!

    Żyłowa, rozchyliwszy wargi, przesunęła końcem języka po zębach i Grono pohamował pełną pasji przemowę, wyrywającą się wprost ze spiętego wielomiesięcznym stresem serca. Pamiętał, jak sprawny w dostarczaniu przyjemności potrafił być ten czerwony kawał szorstkiego mięsiwa i na wspomnienie zrobiło mu się gorąco.

    – Zniszczę was, jeżeli nie oddacie gotówki! – wycedził, wściekle wpatrzony w Żyłów. – Udławicie się naszymi pieniędzmi! – dodał z rozpaczą, widząc, że groźby nie odnoszą skutku.

    Szczęknęła klamka i w pokoju pojawił się zadowolony z siebie Maciuś. Ręce i buzię upaprane miał akwarelami, na talerzu niósł pobazgrane kolorowo jajka.

    – Ładne, mamusiu?! – zapytał, podsuwając kraszanki Renacie przed oczy.

    – Śliczne, syneczku! – zawołała Żyłowa.

    W sobotę zaczynają się Święta Wielkanocne... – przypomniał sobie Artur, lecz wcale z tego powodu nie zrobiło mu się weselej.

    Rozdział II

    Basia miała wypieki na policzkach.

    Trzymając w dłoni tomik wierszy, oznajmiła:

    – Niektórzy polscy kochankowie muz jakże pięknie potrafili pisać o miłości… Posłuchaj strof Emila Zegadłowicza:

    „Gdy mi nagle zarzucasz nogi na ramiona

    (wrzącej w żyłach rozkoszy warem rozogniona),

    gdy ręce moje, oszalałe żądzą,

    po udach Twych i brzuchu ślepe, gniewne błądzą,

    gdy Twe trzewia nasienia opryskuje wrzątek,

    gdy krzyczę, żeś Ty wieczność, koniec i początek..."

    Odłożyła książkę, uśmiechając się do męża zalotnie. Wpatrzony w ekran telewizora nie zwracał na nią uwagi, wstała zatem z fotela i usiadła mu na kolanach. Bujak kiwnął się pod ciężarem dwóch ciał. Basia lubieżnie, kilkakroć pocałowała Artura w szyję. Poczuł budzącą się namiętność, ochoczo przesunął dłonią po żoninym udzie, lecz z pokoju córki dobiegało nucenie, powściągnął tedy rozbudzone instynkty.

    – Dajmy spokój, Agna może wejść... – szepnął, ale że Basia nie miała zamiaru przestać, dmuchnął w jej rozpuszczone włosy.

    Kosmyk zsunął się na błyszczące z pożądania oczy kobiety, przełożyła go na ramię i biorąc w zęby ucho Artura, poprosiła:

    – Possij chociaż cycuszka...

    Grono włożył dłoń w rozchyloną bluzkę i wydobył z biustonosza aksamitną pierś żony. Gładził leciutko jasnobrązowy sutek, a gdy ów urósł pod kciukiem, pochylił się i polizał elastyczny guziczek, obejmując go wargami. Kąsając delikatnie, długą chwilę drażnił nabrzmiały wzgórek, przy czym Basia coraz głośniej oddychała przez nos.

    – Mocniej... – spazmatycznie jęknęła.

    Artur czuł, że palce obejmujące jego głowę zaciskają się kurczowo.

    – Tato, Sznaucek gryzie buty! – zawołała Agna z przedpokoju.

    Basia szybko wstała, nerwowo upychając pierś w miseczkę stanika.

    – Pysznie mnie pieściłeś. Tak słodko, po mistrzowsku, jak robaczek Lukrecję u Tommaso Landolfiego... – zachichotała zmysłowo. – Ależ ten włoski świntuch potrafił bezwstydnie sprawozdawać miłość fizyczną… Ile on musiał mieć kobiet, żeby doświadczać rozkoszy z seksu tak feministycznie, po damsku, wręcz waginalnie, bezbrzeżnie zatracony w pragnieniu spełnienia absolutnego, które tak dojmująco przeżywa płeć piękna… Co południowiec, to południowiec jednak, całodobowo napalony i gorący niczym wulkaniczna lawa tuż po erupcji z krateru…

    Basia była do arturowego doktoratu przygotowana lepiej niż on sam. Nie lada satysfakcję przynosiło jej gromadzenie obcojęzycznych oryginałów dzieł, kupowanych w księgarniach stolicy, gdzie bywała służbowo co najmniej raz w miesiącu. Wieczorami pochłaniała oczami, ba, całą swą świadomością i podświadomością, dziesiątki pulsujących erotyką stronic, czego jej zazdrościł, gdyż jego znajomość języka Byrona cechowała się zbytnią topornością, by mógł wystarczająco plastycznie odczytywać opisy miłosnych uniesień bohaterek i bohaterów.

    Małżonka była w języku mieszkańców Albionu znacznie lepsza, doskonalsza, tym bardziej że kupiwszy nowatorski słownik z hasłami dobranymi bez żenady, łatwo mogła wyszukiwać określenia, których śmiałość przyprawiała o dreszcze. Basia tak się przejęła pracą doktorską Artura, że zaczęła zgłębiać także język Balzaca, z imponującymi rezultatami poniekąd. Przepełniona wyuzdaniem literatura, u progu każdej nocy pochłaniająca ich oboje dogłębnie i bez reszty, napełniała ciała ustawiczną ochotą na miłosne spełnienia.

    Być może przekroczyliśmy ów próg wzajemnego dopasowania, za którym jest już tylko dobrze o czym tak obrazowo przekonują autorki i autorzy poradników małżeńskich? – rozmyślał Grono. Jesteśmy dojrzali i perfekcyjnie scaleni psychicznie. Kiedyż ostatni raz się kłóciliśmy – rok, dwa lata temu?

    Seks z Basią był przyjazny. Tak właśnie: przyjazny – dobre słowo. Za każdym razem, gdy Artur po wieczornej kąpieli kładł się w pościel, przepełniało go wrażenie, jak gdyby zbliżał się do przyjaznego pieca, dającego ciepło i sycącego pachnącym smakowicie chlebem.

    Jeszcze niedawno, kiedy znudzeni długoletnim małżeństwem karmili się nawzajem ciałami, bardziej bodaj z potrzeby wynikającej z fizjologii niż z namiętności, coraz mniej było między nimi ekstazy. Nie należąc do par pruderyjnych, uprawiali jednak miłość fizyczną bez inklinacji do eksperymentów. Stosowali pewien stały szablon zachowań w łóżku i poza nim, za który zbytnio nie wychodzili: nóżka tak... nóżka inaczej, Artur na górze, Basia na dole i odwrotnie… Sporadycznie zdarzało im się łamać utarte schematy miłosnych zespoleń, lecz bez fajerwerków, po czym rychło wracali do utartych sposobów rozładowania seksualnego napięcia.

    Od pewnego czasu erotyka zajmowała w ich życiu miejsce o niebo ważniejsze niż niegdyś, nawet i wtedy, gdy byli młodzi. Oboje teraz nieustannie wczytani byli w dzieła mistrzów pióra, kreślących zdania mniej lub bardziej frywolne. Byli zdumieni, jak ciągi drukowanych słów, określające części ludzkich ciał oraz sposoby ich używania, mogą tworzyć w umysłach tyle emocjonujących skojarzeń. Dyskutowali te kwestie codziennie, w celach głównie naukowych, a że czasu dla siebie mieli najwięcej przed zaśnięciem, dysputy, ku coraz większemu zadowoleniu obojga, kończyły się miłosnymi aktami.

    Basia przyjmowała wzmożoną łóżkową pomysłowość Artura z nieskrywaną błogością. Odnajdywała w jego męskiej aktywności echa pikantnych wierszy i nieobyczajnej prozy, dziwiąc się sobie samej, że tak łatwo przystaje na czynności, które do niedawna wydawały jej się wstydliwe lub nieprzyzwoite. On natomiast, poszukując w żonie kochanki z zabarwionych perwersją kart literatury erotycznej, smakował uroki kobiecych atrybutów, bezbrzeżnie zatracając się w zmysłowości podczas długich, wypełnionych lubieżnością nocnych godzin.

    Basia przytyła, co z początku budziło arturową rezerwę, lecz z czasem przyznał przed samym sobą, że gustuje w nowych żoninych kształtach bardziej niż w dawnych. Wszystkie te miejsca, które lubił dotykać, stały się sprężyście miękkie, milsze podczas gładzenia i całowania. Czuł się, jak gdyby do zwykłego codziennego obiadu otrzymywał teraz pyszny deser w postaci królewskiego tortu. Cudowne było i to, że Basia okazywała bezustanną gotowość do uprawiania seksu na najbardziej wymyślne sposoby. Wystarczyło, żeby otarli się niechcący bokami w przedpokoju, usiedli obok siebie na kanapie, musnęli dłońmi, by jej oczy zaciągnęła mgiełka podniecenia. Musiał uważać, żeby nie podchodzić do żony przy dziecku, bywało bowiem, że się zapominała, sięgając w miejsca, których ludzie dotykają nawzajem zazwyczaj tylko w sytuacjach sam na sam.

    Nasze łóżko... nasze małżeństwo na nowo zakwitło, co stanowi najbardziej satysfakcjonujący efekt uboczny mojej decyzji o rozpoczęciu doktorskiego przewodu – kwitował Artur z radością.

    Rozdział III

    Kupowali sznaucera.

    Piesek przypominał czapkę z karakułów, porzuconą niedbale w kącie pokoju obok donicy z juką. Dotknięcie zbudziło go, błysnąwszy ślepkami spod strzępiastej grzywki, warknął ostrzegawczo i Artur cofnął rękę z obawy przed zębcami. Szczeniak podniósł się, stanął na szeroko rozstawionych łapach i węsząc zabawnie, wysunął do przodu nos błyszczący niczym czarny węgielek.

    – Dobry będzie z niego obrońca, ostry! – zachwalała właścicielka hodowli.

    Suka za oknem zanosiła się tęsknym ujadaniem.

    – Artur... – odezwała się Basia. – Może lepszy byłby rottweiler...?

    Grono wiedział, co żona zamyśla. Chciała oddalić zakup na czas nieokreślony. Nie posiadając nigdy wcześniej żadnego zwierzaka, bała się zniszczeń i obecności ruchliwego stworzenia w blokowym mieszkaniu.

    – Niech pani zapomni o rottweilerach! – zawołała hodowczyni. – W Ameryce przestali używać tej rasy jako obrończej od czasu, kiedy międzynarodowe gangi rozszyfrowały jej psychikę!

    – Dlaczego szczeniak jest taki tani? – spytał Grono.

    – Mogłabym nie mówić, ale uczciwa jestem... – zawahała się kobieta, biorąc psa na ręce.

    Wskazała palcem białą plamkę na brzuszku sznaucerka.

    – Wystawowy nie jest, lecz jeżeli kogoś nie rajcują medale, będzie miał z niego obrońcę i przyjaciela... – stwierdziła zachęcająco.

    Artur, wahając się, skierował do małżonki pytanie zasadnicze:

    – Co robimy?

    W błękitnych oczach Basi widać było kiepsko skrywaną radość.

    – Chciałabym mieć psa medalistę, a ten tutaj… sam widzisz... Poczekajmy na następny miot – odpowiedziała z ulgą.

    Grubo umalowana twarz hodowczyni przestała być uśmiechnięta.

    – Może masz rację – mruknął Grono. – Co będzie z nim? – wskazał zawzięcie gryzącego sztuczną kość pieska.

    – Hm... Nikomu się nie podoba, ja dłużej karmiła go nie będę, bo to kosztuje. Mąż wróci z pracy po południu, zawiezie szczeniaka do kliniki, znajomy weterynarz da zastrzyk i zewłok pójdzie do utylizacji.

    Arturowi zrobiło się przykro, Basi jeszcze bardziej.

    – Poczekaj – złapała męża za rękaw. – Zastanówmy się. Może jednak...?

    Litość dla sznaucerka odebrała jej głos.

    – Spuszczę z ceny maksymalnie – rozpromieniła się gospodyni. – Niech państwo zaprzyjaźniają się z nowym przyjacielem, ja tymczasem zrobię kawę.

    Wracali do domu ze szczeniakiem. Basia tuliła zwierzątko, trzymając je przy piersi. Na tylnym siedzeniu auta leżał poradnik hodowlany pod tytułem: "Sznaucery" oraz worek suchej karmy.

    – Trzeba wymyślić imię dla niego – zauważył Grono, wolną ręką gładząc szorstką sierść. Malec, instynktownie czując, że trafił do rodziny, był spokojny. Zadowolony Artur obserwował, jak żona, która zazwyczaj unikała dotykania zwierząt, z rozczuleniem w oczach gładzi sznaucerka po karku.

    Wjeżdżali do miasta, gdy Basia odezwała się niepewnie:

    – Zatrzymaj...

    Skręcił na parking koło supermarketu.

    – Zobacz, jak wyglądam – poskarżyła się z obrzydzeniem.

    Na płaszczu i spódnicy ciemniały mokre plamy. Wysiadłszy z samochodu, Grono wczepił karabińczyk smyczy w obrożę i postawił psa na ziemi. Szczeniak niezwłocznie jął przewąchiwać zapachy ukryte w majowej trawie. Przedpołudnie było chłodne, ziemia nadal parowała nocnym przymrozkiem.

    – Śliczny piesek! – usłyszał Artur pełen zachwytu kobiecy okrzyk. – Wasz?

    Pytanie skierowane było do Basi, która przyjaźnie witała się z brunetką ubraną w bordowy płaszcz.

    – Co się stało, Basieńko? – dopytywała kobieta.

    – Kupiliśmy zwierzaka… – wyjaśniła Basia. – I widzisz... – wskazała plamy na odzieniu.

    Brunetka, wybuchnąwszy śmiechem, spytała, zerkając ciekawie na Artura:

    – Nie przedstawisz mnie?

    Chcący przywitać się Grono pociągnął za smycz, lecz napotkał sprzeciw. Zaparty przednimi łapami w ziemię pies wściekle ujadał na nieznajomą.

    – O co chodzi? – zdziwiła się Basia.

    Przepełniony awersją malec był nie do opanowania. Klapnąwszy na brzuch, zaległ z rozłożonymi na boki kończynami i zastygł tak, szeroko rozkraczony, wyjąc przejmująco niczym dorosły wilk.

    – Pani Żyłowa, mój mąż – dokonała prezentacji Basia.

    – Jestem Renata... Spotykamy się u fryzjerki z twoją małżonką – oznajmiła brunetka, podnosząc wysoko dłoń do ucałowania.

    – Artur... – bąknął Grono, który nie lubił poufałości z marszu.

    – Z nim też się zaprzyjaźnię – oznajmiła Żyłowa, kucając naprzeciw pieska.

    Miała zamiar go pogłaskać, lecz gdy dotknęła palcami zjeżonego karku, szczeniak kłapnął zębami.

    Renata krzyknęła, fajtając koziołka w tył. Pomagając kobiecie wstać, Grono zobaczył krew na jej dłoni.

    – Nic, nic...

    Żyłowa, trzymając się dzielnie, szukała w torebce chusteczki. Sznaucerek schował łeb pomiędzy przednie łapy, śmiesznie łypiąc swymi wielkimi oczami.

    – Trzeba pojechać do lekarza! – zawołała Basia.

    – Wystarczy do domu – sprzeciwiła się Żyłowa.

    – Przepraszam, bardzo przepraszam... – bełkotał Grono, otwierając drzwi samochodu.

    Pies, widząc, że do auta wsiada również Renata, rozjuszony miotał się na kolanach Basi, bucząc wściekle grubym charkotem niczym zwiastun co najmniej siedmiu nieszczęść.

    Rozdział IV

    Urządzili przeprosiny.

    Przeznaczenie przyszło do nich poprzedzone wspaniałym koszem kwiatów. Żyła wręczył je Basi, przy czym wydał jej się dostojny i męski. Józio,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1