Palnik czyli krótkie i jeszcze krótsze kaszanki Johnny'ego: Polish edition
By Artur Jahn
()
About this ebook
Osobisty Pegaz autora – jak sam mawia – niewiele ma wspólnego z rączym rumakiem dosiadanym przez natchnionych artystów. To raczej zajechana szkapa, zdolna tylko przez krótką chwilę utrzymać jeźdźca w siodle. Wszelkie próby wymuszenia galopu kończą się spektakularną grafomanią. Stąd krótkie formy, w myśl zasady: jaka chabeta taka szarża.
„Palnik” to zbiór 83 krótkich, smakowitych kaszanek. Od półstronicowych drobiazgów, po kilkunastostronicowe pętka. Wszystko prima sort – świeżutkie, bez E, przyprawione słuszną dawką humoru i długo dochodzące w oparach absurdu. Estetom obstawiającym kuchnię francuską, autor gwarantuje, że konsumpcja jego kaszanek niepodobna będzie nitschemu - rozjaśni horyzont jak czeski alkohol.
Co więc robimy za chwil parę? Otwieramy lodówkę, wywalamy nafaszerowaną szynką babunię na spacer, kładziemy towar do koszyka, płacimy i ściągamy frykasy na twardziela.
Related to Palnik czyli krótkie i jeszcze krótsze kaszanki Johnny'ego
Related ebooks
Religia krwi Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsUcieczka do Polski Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsZ ringu do piekła Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsDygnitarze Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsWesele hrabiego Orgaza: Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsRyzyko gry Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsWinnetou: tom II Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsRouletabille u cara Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsUparty milicjant Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsPrzygody komendanta Wilczka: Powieść Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsDzień Weterana, część I: Wojna: Dzień Weterana, #1 Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsNostromo: Opowieść zwybrzeża Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsRoman Polański i jego sztuka przetrwania Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsBob Crane Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsOaza Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsCo czytałem umarłym Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsRecykling Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsTekturowy Człowiek Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsPerfumy Czarnej Damy Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsGęsty las Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsGolfsztrom Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsRache znaczy zemsta Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsMister Macareck i jego business Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsZamieć Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsBrukselski trop Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsMetro Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsTragedia amerykańska tom 3. Kara Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsCzy pan istnieje, panie mecenasie? Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsĆmy Rating: 0 out of 5 stars0 ratingsTajemnica samotnego domu oraz inne opowiadania Rating: 0 out of 5 stars0 ratings
Reviews for Palnik czyli krótkie i jeszcze krótsze kaszanki Johnny'ego
0 ratings0 reviews
Book preview
Palnik czyli krótkie i jeszcze krótsze kaszanki Johnny'ego - Artur Jahn
Johnny the Pole
Palnik czyli krótkie i jeszcze krótsze kaszanki Johnny'ego
Wydanie II elektroniczne 2014
Projekt okładki: Johnny the Pole
Wydawca: Johnny the Pole
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 978-83-936302-0-2
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa i notka wydawnicza
Spis treści
Szpital w mieście C
Recenzja filmowa
Moja córka i On
Test na bystrość
Para
Londyńskie saksy
Cierpienia kinomana w prowincjonalnym szpitalu
Są zasady i basta
50/50
I co pan NATO?
Nekrofilia
Głupki z Auchana
Telewizja w powiecie
Strategie, strategie czyli pamiętnik y’nwestora giełdowego
Pani K
Blitzkrieg
Mecz
Medjugorie bis
Obudź w sobie olbrzyma
Tragedia
Lodowy aksjomat Johnny’ego
Rdzawe koncerty
Książeczka zdrowia
Szerokości czyli mowa ciała
Krakowskie reminiscencje
Kobiety które kochamy
Horoskopowe prawdy
Internetowe hasła
Moje potyczki z ubezpieczycielami
For ever old
Pani Weterynarz
Moje byznesy
O statystycznym Polaku
Fatso czyli Grubas
Ja milioner
Profesor Griffith
Trzydcet złotych Panocku
Anioł Stróż
Przegląd
Dyskretny urok golonki
Duet fortepianowy
Jak się zarabia na giełdzie?
Gradacje wymagań
Pierwsze miejsce
Kochający syn i matczyne aluzje
Na święte oburzenie
Babcia Anielcia
Sztuka stawiania na nogi
Pierdzistołek
Bruderszaft czyli doły mówią
Słownik światowca czyli krótki pamflet na życie rodzinne
Beata Czyż
Odwiedziny Kitajców
Książę i żebrak
Giełdowy Big Brother
Pan Stanisław
Sabotaż w przetwórni warzyw
Człowiek, który przeszedł do historii
Dziadek i jego samochody
Moja Agnisia, mój Krystek
O istocie nonsensu
Mazurskie przypadki
Eutanazja
Moja Maryśka w telewizorze
Pryszczyca
W mojej fabryce
Na Matkę zawsze można liczy
Cacko
Terrorysta komórkowy
Zamiana miejsc
Gwiazdor
O niedomówieniach
Zamach zębów na wolność słowa
Dla tych co karty rozdają
Kreatywna księgowość
Menel
Pęk
Pean na rzecz Golfa
Nadmiar bogactwa na (o)kresach wschodnich
Na przejściu
dr, dr, dr,
Historia lubi się powtarzać
Koniaczek, fajeczka...
Szpital w mieście C.
Szpital w mieście C. nie był normalnym szpitalem. Normalny szpital to taki w którym ludzi się leczy, tudzież do zdrowia dochodzą. Tutaj też ludzi leczono, ale jakoś tak inaczej – pacjenci zawsze... umierali. Jasne, nie wszyscy. Niektórzy szczęśliwie zdążyli wyzdrowieć nim imał się ich doktorski skalpel. Ci którzy jednak położyli się na łóżku operacyjnym odjeżdżali stamtąd sztywni. Nie żeby kadra była słaba, niedouczona – bo i doktorzy z habilitacją się trafiali, ale jakoś tak wychodziło... samo z siebie.
– To wina niewdzięcznych pacjentów – tłumaczyła sobie ekipa szpitala.
W szpitalu w C. sukcesem było, jeśli pacjent nie umierał od razu w czasie operacji, ale dane mu było pożyć jeszcze 2 – 3 godzinki. Za każdego pacjenta któremu przedłużono żywot o parę dni, ordynator przyznawał dzielnemu chirurgowi extra premię za szczególne osiągnięcia na niwie medycyny eksperymentalnej. Zawsze wtedy mówił patetycznym głosem poety, że są rzeczy o których nie śniło się nawet filozofom. Widzicie zatem, że prawdopodobieństwo wyleczenia pacjenta w szpitalu w C. było równe prawdopodobieństwu powrotu kamikadze z udanej akcji.
I tak dogasał sobie szpital w mieście C. gnębiony ponurą historią własnych dokonań. Nikt tam nie zaglądał, doktorzy w karty grali, a karetka pogotowia powoli pokrywała się rdzą. Inwentarzem żywym (jeszcze i chwilowo rzecz jasna) była garstka staruszków, których dzieci nie wiedziały o ponurej sławie szpitala. Zresztą kto wie... może akurat dlatego.
Aż tu razu pewnego – syreny, kawalkady samochodów, pełno biegających bezładnie facetów w czarnych okularach, z dyskretnymi słuchawkami w uszach. Ruch niesamowity i wszystko to pcha się wprost na salę operacyjną.
– Z drogi, z drogi! – krzyczały barczyste chłopy niosąc złożonego cierpieniem człowieka.
Cała ekipa szpitala wyległa na dziedziniec, by z bliska przyjrzeć się niecodziennemu zjawisku. Nawet ordynator, który zwykł analizować swoje porażki w zaciszu własnego gabinetu, wybiegł zaniepokojony faktem tak bezceremonialnego zakłócenia ciszy jego placówki. I gdy już miał rzucić słowem ostrym i stanowczym, uwagę jego przykuła twarz cierpiącego – jakby znajoma, jakby sławna, chociaż bólem wykrzywiona.
– No tak, nie może być inaczej – pomyślał ordynator i oniemiał z wrażenia.
– Toż to VIP... ale jaki VIP! Żaden tam lokalny gonzo czy nawet wojewódzki prominent, ale czystej wody, nie farbowany, prima sort PREZYDENT ŚWIATOWEGO MOCARSTWA! Człowiek ów akurat jeździł po świecie propagując myśl demokratyczną i zapewne z powodu napiętego harmonogramu zajęć, upalnej pogody, żony i Bóg wie czego jeszcze – organizm nie wytrzymał i zaprotestował ostrzegawczym omdleniem.
– Ot zwykle omdlenie – powiedziałoby się przy starej Waszykuli, ale u PREZYDENTA ŚWIATOWEGO MOCARSTWA mowy być nie mogło o zwykłym omdleniu. Trzeba było przerwać światowe tournee i przeprowadzić fachowe cucenie. Ordynator na sam dźwięk słowa fachowe poczuł się gorzej i oponował ile się da, aby do tego zabójczego zabiegu nie dopuścić. Prezydenckiej świcie wydawało się to nieludzkie i nawet dopatrywali się w tym prowokacji; bo jakże to tak nie nieść pomocy cierpiącemu człowiekowi, a tym bardziej PREZYDENTOWI ŚWIATOWEGO MOCARSTWA? Cóż, widać zła sława szpitala w C. nie sięgała chyba za ocean bo gdyby wiedzieli czym to pachnie – uciekaliby w pośpiechu, a przywracanie prezydenckiej świadomości prędzej powierzyliby kierowcy limuzyny niż komukolwiek z ekipy tutejszego szpitala.
Cucenie – w wykonaniu ordynatora – było zabiegiem identycznym co do skali trudności z założeniem by-passów, przeszczepem nerek czy manipulacjami genetycznymi i skończyło się tak jak skończyć się musiało – zejściem pacjenta.
Afera wybuchła z tego międzynarodowa, bo pierwszy raz w historii ludzkości zabito człowieka chluśnięciem – użytej do cucenia – wody. Ale cóż, szpital w C. był niepowtarzalny.
Po tym incydencie ekipa szpitala poczuła się jakby lepiej, jakby tragedia która się tu rozegrała uwolniła ich od poczucia własnej miałkości. Byli dumni ze swego ordynatora, że przewiózł samego PREZYDENTA ŚWIATOWEGO MOCARSTWA. Wzorem greckich herosów zaczęto nazywać go Aronem. Ordynator zresztą przywrócił dumę i poczucie własnej godności wszystkim mieszkańcom miasta C. Teraz, gdy przyjechał jakiś ważniak ze stolicy i zaczął coś psioczyć pod nosem o zabitej dechami dziurze, mieszkańcy od razu – z dziką nie ukrywaną satysfakcją – uciszali gościa odpalając swe pyskate grube berty:
– A czy w tej Waszej Warsiawce odwalił kitę PREZYDENT ŚWIATOWEGO MOCARSTWA?
Recenzja filmowa
Główny bohater John Mc Cormick (Tom Hanks; Bezsenność w Seattle, Forrest Gump) spotyka na swej drodze Petera Smitha (Harrison Ford; Indiana Jones). Do spotkania dochodzi za pośrednictwem potężnego amerykańskiego trucka. Poszkodowany to były agent fok (commando fuck, czy jak to się tam pisze). Zdesperowany kierowca gdy się o tym dowiaduje, próbuje go przekonać, że cały ten wypadek to nie skutek jego 2,2 promila we krwi, a zręczny zabieg służb specjalnych. Sam nie wie dlaczego pociska takie pierdoły, jest przecież tylko kierowcą ciężarówki bez prawa jazdy. Ford nie mówi nic (zresztą jak ma mówić, skoro dalej leży na drodze przyciśnięty 20 tonami mrożonych półtusz wieprzowych), ale dowiaduje się że został wyznaczony do wykonania zadania, od którego powodzenia zależą losy świata. Ma wyjaśnić tajemnicę zagadkowych morderstw. Na razie Mc Cormick powiedział mu tylko tyle, bo sam więcej też nie wiedział. No ale skoro już wyskoczył z taką ofertą, to nie pozostało mu nic innego jak zagmatwać wątek w kierunku mrocznych czeskich klimatów. Liczy na to, że Peter Smith nie pozwie go do sądu o zaległe alimenty, a przypali się do misji ratowania ludzkości. Póki co wszyscy zdrowi, a czas nagli. Zdesperowany kierowca trucka postanawia wynająć płatnego mordercę, aby zainicjować czarną serię. W przydrożnej knajpie „Hannah" w stanie Montana, napotyka Hannibala Lectera, który jest tak zdołowany swymi milczącymi owieczkami, że za normalny seks z wrzeszczącą (za dodatkową opłatą) tirówką, gotów jest zaszlachtować pół miasta. Z radością podejmuje się zadania. Ginie Hanka Mostowiak. A to dopiero początek. Wkrótce potem glebę zalicza Rysiek z Klanu.
Śledztwo nie posuwa się do przodu. W sumie nic dziwnego, skoro prowadzi go Smith, który jest nieruchomym kadłubem podłączonym do dziesiątek szpitalnych rurek. Niespodziewanie na horyzoncie pojawia się pies Azor (ugryzł w nogę Dustina Hofmanna, gdy ten robił zakupy w Biedronce) mówiąc, że za makabrycznymi morderstwami kryje się znany poseł. Nikogo to nie dziwi. W końcu osoba ta to znana w okolicy menda. Niestety, ma na tę okoliczność niepodważalne alibi, bo nie dość, że nawalony, to jeszcze w tym dniu wygłosił expose w Sejmie. Sprawa rypłaby się o przedawnienie, gdyby z cienia nie wyszedł człowiek zwany Długim Gardłem. Musiał się ujawnić, bo jego długie na 90cm gardło zaczęło wykazywać niepokojące objawy wąskiego gardła. Od tej chwili sprawy zaczynają nabierać szybszych obrotów. W końcu wspólnie z inspektorem Gadgetem z miasta Colombo udaje się rozwikłać tajemnicę zagadkowych ubytków paliwa na granicy polsko-kambodżańskiej.
Film jest wzruszającą alegorią ludzkiego życia, w którym obok chwil pełnych radości pojawiają się momenty zwątpienia i smutku. Jednocześnie jest też głębokim przesłaniem by umarli nie tracili nadziei. Jeśli dodamy do tego rewelacyjną obsadę aktorską i pełną niespodziewanych zwrotów akcji fabułę, to nie pozostaje nam nic innego jak już teraz zamówić bilety na tę wspaniałą komedię romantyczną.
Moja córka i On
Odradzałem córce ten związek od samego początku. Różnica wieku wprawdzie nie była wielka, ledwie 2 lata, ale te maniery i w ogóle.
– Żadnej szkoły nie skończył, nigdzie nie pracuje, nie uczy się – wiele razy Jej powtarzałem. Zbywała to wymownym milczeniem.
Typowa wakacyjna miłość – wmawiałem sobie, a jednak nie mogłem patrzeć jak wlecze się za nim uczepiona jego ramienia, a on odgania się od Niej jak od natrętnego komiwojażera. Poza tym nieokrzesaniec był ci z niego ostatni. Po raz pierwszy widziałem, że z zupą można poradzić sobie bez łyżki. A co wyczyniał z kotletem, nim umieścił go w żołądku? Najprawdziwszy bój! Szarpał rękoma, przygryzał, przeżuwał, wypluwał i tak w kółko aż pojawiła się w kącikach jego ust ślina – symbol ostatecznego zwycięstwa nad topornym kotletem. Jego towarzystwo przy stole, to tak jakby z samym Hunem, Wandalem czy innym barbarzyńcą ucztować.
Ciągłe się zastanawiałem, co ona w nim widzi? Chyba coś w tym jest, że kobiety pociągają nieokrzesane brutale, chociaż dla mnie akurat wcale męski nie był – gładka twarz, żadnego zarostu. W dodatku w ogóle nie pił, nie palił (hmm, w sumie chciałbym mieć zięcia z którym mógłbym przynajmniej piwa się napić!). Może to imponowało mojej córce.
Ledwie wstała z rana, od razu biegła do niego, nie pytając nikogo o zgodę. Serce mi krwawiło, gdy widziałem jak biegnie rozanielona do domu wczasowego w którym ON mieszkał. Jasne, że słyszałem o młodzieńczym buncie, gigantach, ucieczkach za ukochanym, ale czyżby to miało dotyczyć także mojej ukochanej córeczki?
Szczytem wszystkiego było jak zobaczyłem go szarpiącego moją córkę za włosy. Nie wytrzymałem – podszedłem i strzeliłem chama w gębę. Zaraz podniósł się raban, że ze mnie taki brutal. Wyobrażacie sobie?! Ja, który w życiu nawet muchy nie skrzywdziłem. Aż do końca wczasów wszyscy spoglądali na mnie z obrzydzeniem. Odetchnąłem dopiero, gdy skończyły się te przeklęte wakacje i moja córeczka jak i On musieli wrócić do swych przedszkoli.
Test na bystrość
Za każdym razem gdy patrzę w lustro jestem święcie przekonany, że nieprawdą jest jakoby nie było ideałów na świecie. No bo tak – urodę mam nieziemską, na brak kasy też nie narzekam. Nie żebym się chwalił, ale co trzeba przyznać to trzeba przyznać, jak mawiała sędzina w naszym sądzie powiatowym proponując skazańcowi dożywocie.
Mało tego. Za urodą idzie również inteligencja, co jest, jak sami wiecie, zjawiskiem rzadkim. Mądry jestem niesamowicie. Nie żebym się chwalił, ale jestem naprawdę bystry... no no koleś, bez tej wody w potoku! Jeśli dorzucić do tego brak jakichkolwiek kłopotów ze wzwodem i dobre samopoczucie to czy znajdzie się jeszcze jakiś wątpiący Czytelnik?
***
Kiedy wpadł mi w ręce zupełnie przypadkowo test pod wielce wymownym tytułem „Czy jesteś spostrzegawczy" postanowiłem przyjrzeć mu się bliżej. Ot niby zwykły teścik, jakich wiele we wszystkich plotkarskich pisemkach, ale dla mnie była to okazja sprawdzenia, a właściwie tylko naukowego potwierdzenia, tezy o własnej wyjątkowości.
Test miał postać pięknie namalowanego obrazka – dżungli, pełnej gęstwiny drzew, kotłowaniny lian, pni i innych harapuci. Między tym wszystkim pomykały zwinne antylopy, wiły się leniwie węże, a w tle można było się dopatrzyć przecudownego wodospadu. I w tym florzasto-fauniastym galimatiasie zakamuflowane były ludzkie twarze, które należało zlokalizować. Niby proste, ale cała trudność polegała na tym, że twarze te były bardzo sprytnie ukryte, wręcz zamaskowane – a to spoza pnia wystawało jedynie ucho, a to malarz nadał jej kształt egzotycznego kwiatka lub upodobnił do motyla. Twarze były rozmyte, różnej maści, przytłumione niewyraźną poświatą i zniekształcone grymasami. Śliczny amazoński widoczek był więc niejako wielobarwną kurtyną, za którą możemy się wprawdzie domyślać obecności aktorów, ale ilu ich występowało w spektaklu już nie pamiętamy.
Pełen podziwu dla kunsztu artysty malującego ów amazoński landszaft, zaparzyłem sobie zdrowych ziółek i podjąłem wyzwanie.
Zacząłem lokalizować owe twarze. Raz... dwa... trzy... cztery... o tu, pięć... Chyba wszystkie... nie... sześć... hmm... tak sześć! Jeszcze raz rzucam wzrokiem na obrazek i już jestem pewien – twarzy jest sześć! Opuszczam wzrok poniżej obrazka, gdzie umieszczono wyniki i czytam:
Jeśli dopatrzyłeś się sześciu twarzy czas pomyśleć o zastąpieniu szkieł w okularach denkami z musztardówek, a najlepiej kup sobie białą laskę... skapcaniały okularniku!
Szlag o mało mnie nie trafił. Parzę sobie nowe ziółka i wbijam ponownie wzrok w cholerny test. Zliczam facyjaty od nowa. Raz, dwa, trzy... sześć... o tu siedem... i tu... osiem... dziewięć. Hmm, czyżby tylko trzy dodatkowe? Wzrokiem śmigam po kartce jak elektron po orbicie i nie mogąc napotkać na niej żadnej przeszkody, upieram się przy dziewięciu twarzach.
Spostrzegawczością to możesz się podzielić ze ślepcem spod kościoła, i uważaj koleś na przejściu dla pieszych, by nie potrąciła Cię furmanka. A tak nawiasem mówiąc – ta gładkolica kobieta do której się czasami przytulasz nie jest Twoją żoną a lodówką
Jasna cholera! Ręce mi się zatelepały, samopoczucie jak u dziewczyny przekonanej o wegetatywnym rozmnażaniu człowieka na widok zaokrąglającego się brzuszka. Postanawiam spróbować jeszcze raz. Tym razem do sprawy podchodzę metodycznie – z zimną krwią i chłodnym okiem. W pełni skoncentrowany, skupiony jedynie na złośliwym teście zaczynam zliczać od początku. Jeden, dwa, trzy... dziesięć. Zdopingowany dobrym początkiem zliczam dalej. Jedenaście, dwanaście... dwadzieścia. Co metoda, to metoda! Trzecia dziesiątka poszła jak z płatka, czwarta pękła w 10 minut. Na wyszukanie kolejnych dziesięciu trzeba mi było 3 minut. Ostatnią, pięćdziesiątą, twarz zlokalizowałem dopijając letnie jeszcze ziółka.
Zadowolony odłożyłem test na bok i rozkoszowałem się okrągłą cyfrą. Równe 50 twarzy. Białe, czarne, pociągłe, owalne, zarośnięte i lśniące glace – wszystkie wyłowiłem, co do sztuki. Niektóre – przyznaję – zlokalizować było trudno, tak sprytnie zawoalowane były amazońską dziczą, ale tym razem nie było na mnie silnych.
Zwlekanie ze spojrzeniem na tabelę wyników było jak oczekiwanie na werdykt sędziów, gdzie faworyt po raz kolejny nie zawiódł, a przeciwnik leży znokautowany w narożniku. Słowem – formalność. Przedłużałem sobie ów moment ponad miarę, aż w końcu nadeszła słodka chwila spojrzenia prawdzie w oczy. Leniwym wzrokiem objąłem tabelę wyników wbijając wzrok w linijkę z najlepszym rezultatem.
Jeżeli wypatrzyłeś