Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Ostatnia gra Normana Kinga
Ostatnia gra Normana Kinga
Ostatnia gra Normana Kinga
Ebook217 pages2 hours

Ostatnia gra Normana Kinga

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Lata 30. XX wieku. Jerzy Swen, skromny student mieszkający w Warszawie, zostaje wezwany do Katowic w związku z otwarciem testamentu po zmarłym kuzynie, którego chłopak nigdy nawet nie poznał. Spory majątek ma być podzielony między pięcioro spadkobierców. Szybko jednak okazuje się, że taki podział nie odpowiada wszystkim zainteresowanym i ktoś ewidentnie usiłuje go zmienić, stosując nieczyste metody. Rozpoczyna się dramatyczna gra, w czasie której ginie kluczowy dla sprawy testament. Powieść z wciągającą intrygą kryminalną, napisana lekko, ze swadą i humorem, ukazała się w latach 30. i jak dotąd nie była wznawiana po II wojnie światowej.
LanguageJęzyk polski
PublisherKtoczyta.pl
Release dateAug 10, 2021
ISBN9788382920765
Ostatnia gra Normana Kinga

Related to Ostatnia gra Normana Kinga

Related ebooks

Reviews for Ostatnia gra Normana Kinga

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Ostatnia gra Normana Kinga - Zenon Różański

    Zenon Różański

    Ostatnia gra Normana Kinga

    Warszawa 2021

    Spis treści

    Rozdział 1

    Rozdział 2

    Rozdział 3

    Rozdział 4

    Rozdział 5

    Rozdział 6

    Rozdział 7

    Rozdział 8

    Rozdział 9

    Rozdział 10

    Rozdział 11

    Rozdział 12

    Rozdział 13

    Rozdział 14

    Rozdział 15

    Rozdział 16

    Rozdział 17

    Rozdział 18

    Rozdział 19

    Rozdział 20

    Rozdział 21

    Rozdział 22

    Rozdział 23

    Rozdział 24

    Rozdział ostatni

    Rozdział pierwszy

    Nieoczekiwana wiadomość

    Zegar-budzik, stojący na staroświeckiej komodzie, zadzwonił przeciągle...

    Jerzy Swen się obudził.

    Spojrzał zaspanymi oczyma na tarczę zegara i niepewnym ruchem ręki przesunął wskazówkę budzika naprzód. Godzina była dziesiąta.

    Przymknął na powrót oczy. Jak przez mgłę przypomniał sobie koszmarny sen, jaki męczył go przez całą nieomal noc.

    Śniło mu się, że otworzył szafę, aby wziąć garnitur. Równocześnie z otwarciem drzwi ujrzał, że z szafy poczęło się wysypywać złoto... Całe strumienie złota... Schylił się, aby podnieść trochę cennego piasku i w tej samej chwili ujrzał, że wraz ze złotem wysypała się z szafy... jego własna głowa. Wyciągnął rękę i jednocześnie ujrzał, jak jego głowa odbiła się od złota i... ukąsiła go tak boleśnie, że krzyknął...

    W tej samej chwili usłyszał dzwonek budzika i obudził się.

    Jerzy Swen nie wierzył w sny, ale niesamowity temat zastanowił go. Przypomniał sobie staruszkę babkę. Ona z pewnością wytłumaczyłaby mu znaczenie snu. Rozmyślał tak kilka minut, w końcu parsknął śmiechem.

    – Wszystko bujda! – mruknął. – Naczytałem się w gazetach o duchach i stąd ten głupi sen!

    Wysunął się z łóżka i sięgnął po leżące na krześle spodnie.

    Jednocześnie usłyszał pukanie do drzwi.

    – Kto tam?

    – Poczta!

    – Za chwilę.

    Jerzy Swen pospiesznie wciągnął spodnie i uchylił drzwi.

    – List polecony dla pana Swena! Proszę pokwitować!

    Swen potwierdził odbiór listu i zamknął drzwi. Spojrzał na kopertę. Na całej szerokości koperty widniał nadruczek:

    Stefan Sianorski, notariusz

    Katowice, ul. Warszawska 164

    Przez twarz Jerzego Swena przeleciał cień zdziwienia.

    – Notariusz?! Co on ma do mnie? – mruknął, otwierając kopertę.

    Szybko przebiegł oczami treść ćwiartki papieru zadrukowanej pismem maszynowym:

    Szanowny Panie!

    Komunikuję Szanownemu Panu, że na podstawie zapisu uczynionego przez kuzyna Pana, śp. Ignacego Compre, jest Pan jednym z pięciu sukcesorów Jego majątku. W związku z tym proszę o bezwzględne przybycie do mej kancelarii w dniu 27.09.19** roku o godz. 10 rano. Nadmieniam, że wartość spadku przekracza milion złotych.

    Z poważaniem

    Stefan Sianorski

    Przez dobrą chwilę stał oszołomiony, patrząc w zapisaną ćwiartkę papieru. Raz jeszcze przeczytał jej treść...

    Wreszcie – podskoczył kilka razy ochoczo i począł biegać po pokoju, wymachując listem.

    Chciał krzyczeć, tańczyć, śpiewać, zresztą sam nie wiedział, co chciałby w tej chwili robić. Olbrzymia fortuna, jaka niespodziewanie spadła na niego, sprawiła, że zrównoważony zwykle student trzeciego roku prawa zachowywał się w tej chwili jak obłąkany.

    W pewnym momencie u drzwi rozległo się dość gwałtowne chrobotanie.

    To oprzytomniło Jerzego Swena. Drgającym ze wzruszenia głosem krzyknął zachęcająco:

    – Właź!

    Do pokoju wszedł młody człowiek w czapce studenckiej.

    – Serwus, Jur! – rzekł. – Przyszedłem po Prawo Rzymskie.

    – Siadaj! Gwiżdżę na wszystkie prawa rzymskie i polskie, chociaż nie – na polskie nie gwiżdżę, bo wsadzą mnie do kryminału... Jestem, uważasz bratku milionerem...

    Przybyły spojrzał podejrzliwie na kolegę.

    – Słuchaj, czyś ty...

    –...nie zwariował? – chciałeś zapytać. – Tak, koleżko, zwariowałem, zbzikowałem, szaleję, ale mimo to jestem bogaczem!

    Stanisław Bączek nie dawał za wygraną.

    – Stary kawał! Pewnie chcesz pożyczyć forsy ode mnie. Dam ci dwa złote bez bujania.

    – Gwiżdżę na twoją forsę. Dwa złote! Pocałuj psa w nos! Sam mogę ci pożyczyć, ile chcesz. Sto, pięćset, tysiąc złotych!

    – Dobrze, ale na razie oddaj mi Prawo Rzymskie i... napij się wody... To ci powinno dobrze zrobić!

    – Masz, Tomaszu niewierny, czytaj!

    Stanisław Bączek rzucił okiem na list.

    – Fiu, fiu! – zagwizdał z przejęciem. – Masz szczęście, bratku! Winszuję ci, milion na pięć osób! Cholera, skończyło się dla ciebie biedowanie! – westchnął melancholijnie.

    – Dla ciebie też, ponura gębo! Sądzisz, że miałbym sumienie siedzieć na forsie, a ty latałbyś dalej za korepetycjami? Dawaj łapę i idziemy oblać tę fortunę!

    Uścisnęli sobie serdecznie dłonie.

    Po kilkunastu minutach wchodzili do popularnej w Warszawie w sferach studenckich knajpki na Krakowskim Przedmieściu. Owionął ich charakterystyczny zapach alkoholu zmieszany z kulinarnymi Meisterstückami firmy.

    Jerzy Swen nie mógł długo nosić w sobie radosnej tajemnicy. Dostrzegłszy kilku kolegów podszedł do nich z tajemnicza miną.

    – Mam dla was niespodziankę! – zaczął.

    – Żenisz się? Byczo! Będziemy mieli żonę! – przerwał Janek Skorpień.

    Gromadka studentów wybuchła śmiechem.

    – Nie żenię się, typy zakazane! Ale mam do was prośbę!

    – Forsy nie pożycza się!

    – Zastrzel się ze swoją forsą! Proszę was wszystkich na wódkę! Dostałem spadek!

    – Bez kantów! Bujać to my!... Ile i od kogo chcesz pożyczyć? Mów szczerze!

    – Jak Boga kocham! Dostałem spadek! Czytajcie!

    Podał im list.

    Zapadło milczenie. Oczy studentów pochłaniały treść listu. Pierwszy wybuchnął Janek Skorpień:

    – Cholera! A to ma gość szczęście! Gratuluję, choć wolałbym, żebyś to ty mnie gratulował!

    Posypały się głosy innych kolegów:

    – Gratulujemy i winszujemy!

    Swen był wyraźnie wzruszony.

    – Dziękuję wam! A teraz jazda do gabinetu. Trzeba opić ten spadek!

    – Obowiązek społeczny! – dorzucił Skorpień. – Inaczej nieboszczyk mógłby wstać z grobu i wykreślić cię z liczby spadkobierców.

    Gromadka wybuchnęła śmiechem.

    – A w ogóle fortuna kołem się toczy! – rzekł sentencjonalnie Swen. – Wczoraj byłem bardziej goły od was, a dziś? Milioner, psiakrew! Bez meldowania wstęp wzbroniony!

    – Nie rób się zaraz taki ważny! – odezwał się Józef Szwalik.

    – Jak nie znasz się na subtelnym dowcipie, to nie zabieraj głosu w solidnym towarzystwie. Ziemianin, psiakrew! Ziemianin czyli rolnik, rolnik czyli wieśniak, wieśniak czyli cham! – zaaplikował Szwalikowi Skorpień.

    Niefortunny poskromiciel Swena zamilkł.

    – Nie kłócić się, bo z wódy nici! – zagroził Jerzy. – Jazda do gabinetu!

    – A ty?

    – Idę obrobić gospodarza, aby mi skredytował. Mam tylko parę złotych.

    – Wal!

    Po kilku minutach Jerzy Swen wchodził z wesołą miną do, gabinetu. Towarzystwo powitało go, głośnym:

    – A-a-a-a-a-a!

    – Zrobione! Stary udzielił mi kredytu bez ograniczenia do... wysokości stu złotych. Możecie pić i jeść, co się komu podoba! – rzekł od progu.

    – Nigdy nie wątpiłem, że Jerzy Swen to gentleman w każdym calu i swój gość! Proponuję Sto lat!

    Towarzystwo z zapałem podchwyciło propozycję.

    – Sto lat! Sto lat! Niech żyje, żyje nam...

    Po kilku godzinach wszyscy byli nieco „zagazowani", jak stwierdził Janek Skorpień.

    Jerzy Swen z uporem dowodził, że forsa to fiume i mięta, grunt to koleżeństwo.

    Raczek oponował:

    – Mówię ci, skarbie, jak masz forsę to i kolegów znajdziesz! – mówił przerywanym nieco głosem.

    – Różni są koledzy! Jedni lecą na pieniądze, inni szukają przyjaciela w człowieku! – dowodził Szwalik.

    – Wiadomo! Zawsze tak bywa, że jak jeden gra na loterii, to drugiemu... nóżki się pocą! – dorzucił sentencjonalnie Skorpień.

    – Zgoda panowie! Proponuję zdrowie Jura! – wołał Szwalik.

    – Zdrowie Jerzego Swena! – zanucił tenorem Bączek.

    W pewnym momencie Jerzy spojrzał na zegarek.

    Podniósł się i ruchem ręki uciszył kolegów.

    – Panowie! Z bólem w sercu i łzami słonymi w mych pięknych czarnych oczach muszę was pożegnać! Jest już czwarta, a o dziesiątej mam pociąg do Katowic. Chcę się też trochę przespać przed podróżą.

    – Idziemy do ciebie! – zaproponował Skorpień.

    – Wykluczone! Przed wyjazdem muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Będę miał pełne ręce roboty.

    – Pomożemy ci!

    – Fizyczna niemożliwość! Ausgekluczkeit! Robota będzie solowa!

    – Pewnie idziesz do Niusi, drabie! – wtrącił Bączek. – Jak pełne ręce...

    – Świnia jesteś! Nie można mieć kilku przyjemności na raz!, jak powiedział pewien filozof, słuchając wyroku, skazującego go na śmierć oraz na piętnaście lat ciężkiego więzienia.

    – Amen!

    Jerzy Swen począł się żegnać:

    – Za dwa dni wracam, chłopcy! Przez ten czas możecie jeść i pić na mój rachunek, o ile wam „stary" skredytuje! Serwus, typy!

    – Bądź zdrów! Szczęśliwej podróży! – posypały się głosy.

    Jerzy, naprawdę wzruszony, ucałował się z przyjaciółmi i wyszedł.

    Zimne powietrze listopadowe otrzeźwiło go nieco. Wolnym krokiem skierował się w stronę ulicy Bednarskiej, gdzie pod numerem 17 mieszkało urocze stworzenie o nie mniej uroczym imieniu Niusia.

    Jerzy Swen wyobrażał sobie jej zdumienie na wiadomość o tym, że wspólne ich marzenia o szczęściu przestaną być marzeniami i przyobleką się w formy zupełnie realne. Na tę myśl uśmiechnął się. Widział już Niusię w pięknej sukni ślubnej, słyszał Veni Creator i... dośpiewywał sobie resztę...

    Tymczasem wpadł na jakiegoś pana idącego w przeciwną stronę. Uchylił grzecznie czapki.

    – Przepraszam pana bardzo! – rzekł.

    Pan był nieco mniej uprzejmy.

    – Tylko nie za często! – odburknął.

    – Przeciętnie pięć razy dziennie, przed jedzeniem, dla konkokcji żołądka! – odpalił Jerzy.

    – Cham! – oburzył się „pan".

    – Bardzo mi przyjemnie! A ja jestem Jerzy Swen. Nazwisko pana w zupełności odpowiada inteligencji i wyglądowi.

    Skonfundowany „pan" oddalił się pospiesznie.

    Jerzy Swen wszedł w ulicę Bednarską. Minął kilka domów i wszedł do bramy oznaczonej numerem 17.

    Na drzwiach mieszkania Janiny Skoroskiej wisiała kłódka potężnych rozmiarów, która sprawiła, że Jerzy Swen wrócił z ponurą miną na parter. Ujrzawszy dozorcę zamiatającego bramę, spytał go, czy nie zauważył, kiedy wyszła pani Skoroska.

    Dozorca z godnością, właściwą jego fachowi, odburknął diabli jom wiedzą i wrócił do przerwanej pracy.

    Jerzy Swen, pełen najróżnorodniejszych domysłów na temat zniknięcia wybranki serca, wsiadł do autobusu i pojechał do domu.

    Szybko spakował... dwa miękkie kołnierzyki i grzebień do teczki i stwierdziwszy na zegarze godzinę ósmą minut trzydzieści, wyszedł z domu, kierując się z wolna w stronę dworca. Po drodze wstąpił na pocztę, gdzie w oddziale telefonów, otwartym i w nocy, skreślił przy pulpicie kilka słów do narzeczonej, wyjaśniając przyczynę niespodziewanego wyjazdu, list wrzucił do skrzynki pocztowej i udał się na dworzec.

    Za ostatnią gotówkę kupił bilet do Katowic i usiadł w poczekalni, oczekując dalekiego jeszcze odjazdu pociągu. Z braku lepszego zajęcia począł z przejęciem obliczać ilość ludzi wchodzących na dworzec. Kiedy po raz czwarty czy piąty dojechał do pięćset trzydziestej dziewiątej osoby, usłyszał dobywający się z megafonu nosowy głos:

    – Pociąg do Piotrkowa, Częstochowy i Katowic stoi na siódmym torze.

    Szedł powoli, gdyż zawsze był zdania, że pośpiech konieczny jest tylko przy zetknięciu się z wierzycielami. Wyszedł na peron. Znalazł wygodne miejsce w wagonie klasy trzeciej. Wsiadając, spojrzał z wyraźną pogardą na sąsiedni wagon drugiej i pierwszej klasy.

    – Od jutra – pomyślał – gwiżdżę na pierwszą klasę! Będę podróżował własnym autem!

    Na razie jednak usiadł na twardej ławce i pogrążył się w marzeniach. Przed oczyma mignęła mu milutka twarzyczka Niusi Skoroskiej. Uśmiechnął się do swych myśli.

    Po chwili ze zgrzytem otworzyły się drzwi i do przedziału weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich zapytał, czy miejsca obok Jerzego są wolne. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, grzecznie podziękował i usiadł wraz ze swym towarzyszem vis-à-vis Jerzego.

    Student wydziału prawa, wytrącony z tak bardzo przyjemnych marzeń, począł obserwować swych towarzyszów podróży.

    Wydali się mu bardzo sympatyczni.

    Tymczasem pociąg ruszył.

    Po kilku minutach do przedziału wszedł konduktor. Sprawdził bilety i, życząc wszystkim dobrej nocy, wyszedł.

    Jerzy Swen zakrył się płaszczem i w chwilę później usnął, ukołysany monotonnym stukotem kół i działaniem wypitych z kolegami kolejek.

    Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie porozumiewawczo...

    Rozdział drugi

    Tajemniczy podróżni

    Pociąg mijał stację po stacji, pędząc w głębię czarnej przestrzeni.

    W przedziale, w którym jechał Jerzy Swen, pozornie nic się nie zmieniło od chwili wyjazdu z Warszawy.

    Jeden z mężczyzn, sąsiadów Jerzego, w pewnej chwili, wyszedł na korytarz wagonu. Po chwili wsadził głowę do przedziału i szepnął przez drzwi jedno tylko słowo:

    – Można!

    Ten, do którego słowo to było powiedziane, wstał cicho i pochylił się nad Jerzym Swenem.

    Ostrożnie, aby go nie zbudzić, odchylił płaszcz i przystawił pod nos studenta mała flaszeczkę.

    Jerzy Swen poruszył się niespokojnie.

    Podrażnione nozdrza zadrgały, rozszerzyły się, lecz spał dalej.

    Mężczyzna patrzył badawczo w twarz studenta. W miarę jak Jerzy Swen wdychał zapach z flaszki, twarz jego pokrywała się bladością. W końcu głowa Jerzego opadła bezwładnie, uderzając o twardą ścianę.

    Mężczyzna przez chwilę jeszcze trzymał flaszeczkę pod nosem śpiącego, wreszcie odjął ją, starannie zakorkował i schował do kieszeni. Następnie ujął rękę Jerzego Swena, podniósł ją do góry i puścił.

    Ręka opadła bezwładnie.

    Twarz mężczyzny rozjaśnił uśmiech zadowolenia. Wstał i zamierzał coś zrobić, gdy stojący na korytarzu rzucił przez drzwi ostrzegawczo:

    – Konduktor!

    Człowiek z flaszeczką jednym ruchem ręki zakrył płaszczem bladą twarz Jerzego Swena i usiadł przy nim.

    Do przedziału zajrzał konduktor. Spojrzał na siedzącego w kacie Jerzego Swena i uczynił ruch, jakby chciał go obudzić.

    Na czoło

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1