Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Trójkolorowa bandera
Trójkolorowa bandera
Trójkolorowa bandera
Ebook224 pages2 hours

Trójkolorowa bandera

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Jim Poker to jeden z pseudonimów literackich Juliana Mieczysława Ginsberta (1892–1948), używany obok „Inż. J.G.” i „Kpt. Nemo”. Ginsbert był polskim inżynierem mechanikiem, porucznikiem Wojska Polskiego i komandorem porucznik Marynarki Wojennej. Brał udział w obu wojnach światowych. Pracował jako dziennikarz, pisarz, publicysta oraz reżyser w dziedzinie marynistyki. Pisał powieści przygodowe, podróżnicze i marynistyczne. Stworzył typ powieści historyczno-awanturniczej, zrodzony z bogatej fantazji autora podpartej gruntowną wiedzą techniczną i wojskową.
LanguageJęzyk polski
PublisherKtoczyta.pl
Release dateAug 10, 2021
ISBN9788382920604
Trójkolorowa bandera

Read more from Jim Poker

Related to Trójkolorowa bandera

Related ebooks

Related categories

Reviews for Trójkolorowa bandera

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Trójkolorowa bandera - Jim Poker

    Jim Poker

    Trójkolorowa bandera

    Warszawa 2021

    Spis treści

    Wstęp

    Część I

    I

    II

    III

    IV

    V

    VI

    VII

    VIII

    IX

    X

    Część II

    I

    II

    III

    IV

    V

    VI

    VII

    VIII

    IX

    X

    Część III

    I

    II

    III

    IV

    V

    VI

    VII

    VIII

    IX

    Część IV

    I

    II

    III

    IV

    V

    VI

    VII

    VIII

    Część V

    I

    II

    III

    IV

    V

    VI

    VII

    VIII

    IX

    Wstęp

    Przeciągły trel gwizdka z mostku kapitańskiego.

    Dwuszereg majtków zamiera w postawie zasadniczej. Oficerowie podnoszą rękę do daszka czapki. Dwu marynarzy powoli przechyla opartą o burtę rufy deskę z leżącym na niej podłużnym białym przedmiotem.

    Cisza jest tak wielka, że słychać łopotanie wielkiej niebiesko-biało-czerwonej bandery zawieszonej na znak żałoby wpół gafla. Słychać także lekki chlupot fali o pancerne boki fregaty. Na rufie wszyscy patrzą na ów biały, złożony na desce przedmiot.

    A ten pod wpływem nachylenia zsuwa się powoli. Jeszcze chwila i zawisa w próżni. Cichy plusk, jakby kto kamień do wody wrzucił.

    Znowu długi trel gwizdka. Olbrzymia trójbarwna etamina powoli i majestatycznie wznosi się na szczyt gafla. Jej cień, który przedtem kładł wielkie falujące plamy na zalanym słońcem pokładzie, teraz muska zaledwie długie lufy armat.

    Majtkowie czynią zwrot i odchodzą. To samo czyni gromadka oficerów, z których dwóch podtrzymuje mężczyznę odzianego w biały strój kolonialny. Na mostku wachtowy oficer zapisuje w dzienniku okrętowym, pod datą 8 września 1883 roku:

    Godz. 12 m. 30, 160°35’24" dług. wschod. i 7°15’ szer. półn. – oddano morzu zwłoki dziewczyny jawajskiej imieniem Aloma, zmarłej z wycieńczenia i ran odniesionych podczas wybuchu Krakatoa.

    Fregata La Triomphante pełną parą zmierza ku Kochinchinie.

    CZĘŚĆ I

    I

    W roku 1882 francuską bazą morską w Kochinchinie dowodził kapitan fregaty Henryk Rivière. Ten 55-letni oficer, więcej literat niż wojskowy, znalazł się na tak niebezpiecznym posterunku właśnie w chwili, gdy stosunki między Francją a Chinami doszły do ostatecznego napięcia. Bandy Chińczyków i Annamitów, zwanych Czarnymi lub Żółtymi Flagami groziły nielicznym francuskim garnizonom.

    Zdawałoby się, że literat i marynarz nie podoła zadaniu, tam gdzie dyplomacja i geniusz wojskowy były przede wszystkim potrzebne. Z jednej strony stała kilkudziesięciotysięczna armia chińsko-annamicka, wspierana skutecznie przez intrygi rządu chińskiego u innych mocarstw – z drugiej zaś kilkuset Francuzów i kilka kanonierek tkwiło beznadziejnie w Sajgonie, w niepewności czy wahający się stale rząd paryski nie wyrzeknie się swych widoków na Indochiny.

    W tym wirze intryg politycznych i kolonialnych, gdy parlamentarzyści Burbońskiego Pałacu prowadzili długie debaty na temat: czy w ogóle wyprawa do Indochin się opłaca – a huk annamickich karabinów rozlegał się już prawie pod murami Sajgonu – w komendancie Rivièrze zgasł nagle subtelny dyletant, a zbudził się żołnierz.

    Wylądowawszy 3 kwietnia pod Hanoi z dwiema kompaniami piechoty marynarki, dwudziestoma artylerzystami i piętnastoma tyralierami, żąda natychmiast poddania cytadeli. Annamici odmawiają. Wtedy Rivière, po trzytygodniowym oblężeniu, w którym 5000 Annamitów jest blokowanych przez czterystu Francuzów, 25 kwietnia o ósmej rano nakazuje szturm. Wspomagana przez ogień trzech kanonierek „armia" Rivière’a idzie do ataku i po trzech godzinach uporczywej walki zdobywa cytadelę.

    Rząd francuski jest zaskoczony tym niespodziewanym powodzeniem. Opozycja parlamentarna, która już prekonizowała opuszczenie Indochin, traci grunt pod nogami. A Rivière pisze tymczasem do swej przyjaciółki, słynnej pani Arman de Caillavet:

    Niezdecydowane postępowanie rządu zniecierpliwiło mnie ostatecznie. A ponieważ rząd postąpił nierozważnie, oddając pod me rozkazy pięciuset ludzi, postanowiłem wyręczyć go i uczynić to, co sam uczynić się wahał...

    Ale Annamici rozzuchwaleni bezczynnością Francuzów postanawiają odebrać Hanoi. W początkach maja 15 000 Żółtych oblega cytadelę. Przeciwko tej armii, Rivière, ściągnąwszy załogi kanonierek, dysponuje siedmiuset pięćdziesięcioma ludźmi i trzema działami. Mimo to załoga odpiera po bohatersku kilka ataków. Niestety 19 maja dzielny kapitan pada podczas potyczki przy Papierowym Moście. Francja traci jednego ze swych najgorliwszych sług, a świat wielkiego erudytę.

    Śmierć kapitana Rivière’a otwiera wreszcie oczy zacietrzewionym politykom. Rząd Republiki postanawia działać. Doktor Harmand, dawny towarzysz słynnego Francisa Garniera, zostaje mianowany wielkorządcą. Korpus ekspedycyjny Tonkinu zwiększa się do czterech tysięcy ludzi, a siły morskie do trzydziestu okrętów.

    Tym ostatnim przewodzi człowiek o żelaznym harcie ducha, wielkim umyśle i złotem sercu – admirał Courbet. Wielu bohaterów liczy Francja w swych szeregach, rzadko który jednak oddał jej tyle usług, przezwyciężył tyle trudności, co Courbet. Niezrozumiały za życia, prześladowany przez polityków, którym jego czysto żołnierskie postępki były nie na rękę, admirał zgasł przedwcześnie w stadium rozpoczętego dzieła. Dziś dopiero Francja z wdzięcznością wspomina jego imię.

    Ze śmiercią cesarza Annamu Tu-Duca (17 lipca 1883 r.), jego następca Hiep-Hoa nie uznał nad sobą protektoratu Francji. W miesiąc później, Courbet doprowadził go do rozsądku. Traktat, zawarty w Hue, gwarantował prawa Francji na całym półwyspie.

    W tym czasie – 25 sierpnia 1883 – nastąpił w cieśninie Sondy straszliwy wybuch wulkanu Krakatoa. Największa ta w dziejach ludzkości katastrofa, pociągnęła za sobą około 40 000 ofiar i zrujnowała znaczną część Jawy i Sumatry. Rząd kolonii holenderskich, dotkniętych kataklizmem, nie bez trudności porał się z ratowaniem ludności od głodu i zarazy. Toteż wszystkie państwa europejskie, posiadające kolonie na Dalekim Wschodzie, pośpieszyły mu z pomocą. Co się tyczy Francji, wysłała ona dwa okręty wojenne na dotknięte kataklizmem wody. Jeden z nich – fregata pancerna Triomphante – wyratowała mężczyznę i kobietę, szukających ucieczki na tratwie. Kobieta-tuziemka, zmarła wkrótce z wycieńczenia. Mężczyznę-Europejczyka, udało się uratować. Le Goff – inżynier-mechanik Triomphante – poznał w nim swego dawnego znajomego – Mieczysława Grabickiego – kierownika obserwatorium sejsmicznego na wyspie Krakatoa.

    Dzięki usilnym staraniom Le Goffa i jego kolegów, Grabicki powoli przychodził do siebie. Kiedy Triomphante zarzuciła kotwicę pod Przylądkiem Św. Jakóba, mógł już o własnych siłach opuścić okręt. Udał też się wnet do Sajgonu.

    Ale ostatnie przejścia i zdradliwy klimat delty Me-Kongu powaliły go ponownie. Właśnie w dzień kiedy nadeszła z Batawii depesza zwiastująca o przyznaniu tytułem odszkodowania rocznej pensji i dodatku na leczenie – Grabicki powędrował do szpitala.

    II

    – Skąd wracasz, Żanetko?

    Wicehrabina d’Harcourt wdzięcznym ruchem zdjęła z głowy kask okolony muślinowym welonem i odparła:

    – Jak zwykle ze szpitala, mój drogi.

    Pan d’Harcourt z trudnością ukrył niechęć.

    – Uważam że od czasu kiedy leży tam ten Polak, chodzisz nieco za często.

    – Czy to wyrzut?

    – Jak uważasz. Sądzę, że małżonka zastępcy rezydenta generalnego Kochinchiny powinna dbać o swą opinię. Oczywiście rozumiem twe postępowanie. Wiem, że kierują tobą tylko względy humanitarne. Ale złośliwych języków w tym partykularzu jest dość. Nie chciałbym stracić swego stanowiska z powodu jakichś plotek.

    – Dobrze. Jutro pójdę po raz ostatni. Przedtem jednak mam do ciebie prośbę. W imieniu pana Grabickiego.

    – Cóż to za prośba? – żachnął się d’Harcourt.

    – Wiesz że poznałam go na okręcie, płynąc tutaj. Opowiadałam ci o nim. Nie czynił mi żadnych zwierzeń, ale przypuszczam, że człowiek ten musi być bardzo nieszczęśliwy. By przyjąć posadę Strażnika Krakatoa trzeba być fanatykiem naukowym lub straceńcem. Raczej to drugie. Sądzę że to jakieś straszne przejścia życiowe zagnały go tutaj. Dziś nie ma dokąd wracać. Chciałby po powrocie do zdrowia wstąpić do armii.

    – Ależ to cudzoziemiec.

    – W siedemdziesiątym roku bił się w naszych szeregach. Ma dyplom porucznika. W armii tureckiej bił się z Rosjanami w stopniu kapitana. Rząd holenderski zwolni go każdej chwili. Nasz instytut geograficzny również. Nie widzę żadnych poważnych przeszkód.

    Zastępca rezydenta się zamyślił.

    – Hm – wyrzekł w końcu – brak nam oficerów. Febra i kule robią swoje. Wczoraj major du Barrail żalił się, że dziewiąta kompania piechoty marynarki pozostała bez subalternów. Z chwilą kiedy za niego ręczysz... Zresztą sprawdzimy to.

    Wicehrabina rzuciła się mężowi na szyję.

    *     *

    *

    – Sądzę że za tydzień będę mógł opuścić szpital – mówił Grabicki, zwracając swą wynędzniałą twarz ku pani d’Harcourt. – Dziękuję z całego serca. Od małego chłopca przywykłem do wojaczki. W 1863 roku brałem udział w powstaniu przeciw Rosji. Potem walczyłem pod rozkazami Garibaldiego. Byłem na Bałkanach. My Polacy jesteśmy żołnierzami z zamiłowania. Napoleon nazywał nas walecznymi z walecznych. Siły i zdrowie wrócą mi, gdy stanę w szeregu.

    – Nie pragnie pan już samotności?

    – Nie pani. Pobyt na Krakatoa utwierdził mnie w mniemaniu, że samotność mi nie służy. Zresztą moje obserwatorium zniszczone. Rząd Indii Holenderskich na ocalałym skrawku wysepki, nie zbuduje z pewnością nowego. W armii i marynarce francuskiej mam kolegów. Potrzeba mi czynu. Jestem pani naprawdę serdecznie wdzięczny. Jedyna kobieta, która się mną trochę zainteresowała to pani.

    – Tatarata mój panie – przerwała wesoło Żaneta. – Bez komplementów. A co było z tą młodą Jawajką?

    Grabicki spochmurniał.

    – Nic złego. Ale wolę o tym nie mówić. Nie mąćmy spokoju tym, co odeszli na zawsze.

    – Im więcej pana znam, tym więcej go cenię.

    – Teraz pani prawi mi komplementy. Ale niechże pani już idzie. Mam wrażenie, że personel i chorzy interesują się nami bardzo. Nie chciałbym, aby z mego powodu spotkała panią jakaś przykrość. Życzę wiele, wiele szczęścia i jeszcze raz dziękuję.

    Pęk jaskrawych kwiatów na kołdrze szpitalnego łóżka. Szelest muślinowej sukienki. Ode drzwi spojrzenie wilgotnych błękitnych oczu – oczu, co tak patrzeć umiały...

    III

    Kanonierka rzeczna Friponne. 45 ton, dwa działka Nordenfelda, maszyna o sile trzydziestu koni. Całość przywieziona z Francji na pokładzie transportowca i zmontowana w Sajgonie. Pudełko od sardynek.

    Porucznik Gros – dowódca. Podporucznik du Mesnil – zastępca. Trzech podoficerów, piętnastu majtków. Jedna rodzina.

    W grudniu 1883 pudełko od sardynek wyrusza w górę Me-Kongu. Chodzi o demonstrację rzeczną. Podczas gdy admirał Courbet wojuje na pograniczu Annamu i Tonkinu, trzeba pokazać banderę Francji w Kambodży. Inaczej tuziemcy gotowi pomyśleć, że siły Republiki są na wyczerpaniu.

    Friponne płynie powoli, sapiąc i trzeszcząc. Na mocnej drucianej linie ciągnie za sobą dżonkę. W dżonce tej, zamienionej na pływające koszary, tkwi pluton 9. kompanii piechoty marynarki: czterdziestu ośmiu ludzi, jedna kartaczownica. Komendant – porucznik Grabicki.

    Gorąco jest nieznośnie. Prąd silny. Daremnie wielkie koło burzy wodę za rufą Friponne. Daremnie z jej cienkiego wysokiego komina buchają snopy iskier. Statki zaledwie posuwają się naprzód.

    – Przy tej szybkości – mówi du Mesnil – i za pół roku nie przybędziemy do wielkiego jeziora. A tymczasem poziom wody może się obniżyć.

    – Pilot ręczy za dwa miesiące wysokiego stanu – odpowiada Gros. – Sądzę, że damy sobie radę. Choć na taką ekspedycję siły nasze są naprawdę nieco skąpe.

    – Piechotą marynarki dowodzi jakiś cudzoziemiec.

    – Grabicki. Nie ma obawy. Mówił mi o nim Le Goff. To podobno as. Brał udział w kilku kampaniach i siedział na Krakatoa. Z tej strony się niczego nie lękam. Natomiast nasz chiński pilot nie cieszy się moim zaufaniem. Kazałem go pilnować.

    – Chyba na razie nic nam nie grozi?

    – Zawsze lepiej mieć się na baczności w tym piekielnym kraju. Oczy i uszy należy trzymać otwarte. Dziś wieczór gdy przycumujemy do brzegu, zarządzisz biwak alarmowy.

    – Tak jest, komendancie.

    *     *

    *

    Po obu stronach rzeki gęsta, nieprzenikniona dżungla przerywana jedynie krętymi arroyos, wpadającymi do Me-Kongu. Z rzadka wioski annamickie. Tu i owdzie posterunki milicji.

    W dzień cicha i tajemnicza, dżungla nabiera życia dopiero w nocy. W gęstwinie płoną setki światełek i ogników. To oczy jej mieszkańców. Porykiwania, miauczenia, stękania rozlegają się do świtu. Słychać chrzęst łamanych gałęzi, tupot, tętent. Puszcza odprawia swe gody.

    Oba statki zestosowane bokami nocują w jakiejś zatoczce. Moskity dokuczają niemiłosiernie. Parne, ciężkie powietrze nie pozwala zasnąć.

    Gros i Grabicki siedzą przy ognisku. Du Mesnil śpi. Pewno śni o pozostawionej we Francji narzeczonej. Jest młody i pełen życia. Żądza przygód i szybkiego awansu zagnała go do Kochinchiny.

    – Nie to, co my, starzy – uśmiecha się Gros. – Mam już z górą trzydziestkę i pozbyłem się złudzeń. I A pan?

    – Pod czterdzieści. Nie chciano mi przyznać mego kapitańskiego stopnia. Rezydent generalny powiedział, że to dobre w Turcji. Wszystko jedno. Czuję się znów człowiekiem. Tylko ten upał...

    – Cicho no. Coś szeleści w trzcinach.

    Chwila nadsłuchiwania. Szmer powtarza się raz i drugi. Potem od strony brzegu rozlega się przeciągłe poszczekiwanie. Gros zapala fajkę.

    – Ong-Kop – król dżungli – mówi. – Co za piękne polowanie. Ale nie sposób wysiąść. Nie jestem tchórzliwy, jednak lękam się zasadzki. No i szkoda czasu. Każda chwila droga. Gdyby tak woda opadła, ładnie byśmy wyglądali.

    – Przecież strony te są spokojne.

    – Żółtym nigdy wierzyć nie można. Co tu gadać. Północ blisko. Choćmy spać. Autric, zbudźcie porucznika du Mesnila.

    IV

    Tego dnia kiedy Friponne wyruszyła w górę rzeki, za stołem pewnej spelunki Cholonu (tak zwie się przyległe do Sajgonu chińskie miasto) siedziało czterech mężczyzn. Butelka nalewki ryżowej stała przed nimi, a tłuste karty przechodziły z rąk do rąk.

    Światło wiszącej u pułapu lampy oliwnej nie sięgało w ten kąt spelunki. Toteż z trudem można było rozpoznać w grających dwóch Chińczyków i dwóch Europejczyków. W miarę opróżniania butelki pierwsi stawali się coraz bardziej milczący, drudzy coraz głośniejsi. Różnica ras.

    – Słuchaj Li – odezwał się zachrypłym barytonem barczysty blondyn w średnim wieku. – Mam dość tego świństwa. Każ przynieść porządnej wódki. Takiej jaką pije się u nas w

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1