Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Enceladus
Enceladus
Enceladus
Ebook350 pages4 hours

Enceladus

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Podczas badań nad księżycem Saturna, Enceladusem, NASA odkrywa nieznane anomalie, wskazujące na to, iż pod powierzchnią satelity znajduje się inteligentne życie. Zostaje zorganizowana wyprawa, nad którą dowództwo obejmuje kapitan Dębiński, weteran wypraw kosmicznych. Razem z załogą, mając do dyspozycji najnowszy statek badawczy, stawiają czoła nieznanej tajemnicy, która kryje się pod powierzchnią Enceladusa. Odkrycie, jakiego dokonają, sprawi, że wiedza o początkach ludzkości będzie wymagała dogłębnej weryfikacji. Tymczasem najważniejszym zadaniem załogi okaże się ratowanie ludzkości przed zagładą, w czym pomoże im pewna niesamowita istota.
 
Historia jest oparta luźno na popularnej w ostatnim czasie teorii starożytnych kosmitów, jak również na faktycznych badaniach naukowych nad Enceladusem, co w połączeniu z kosmiczną przygodą i wizją apokalipsy powinno zapewnić czytelnikowi rozrywkę na odpowiednim poziomie.
 
Powieść powstała pod wpływem impulsu, aczkolwiek moje zamiłowanie do pisania ujawniło się w wieku około dwunastu lat. Już wtedy tworzyłem krótkie historie fabularne. W następnych latach nauka i praca nie pozwoliły mi na rozwijanie pasji. Dopiero pięć lat temu zacząłem tworzyć na nowo i tak powstał "Enceladus". Ewolucja, jaką w tym czasie przeszły moje umiejętności pisarskie, pozwoliła stworzyć powieść na przyzwoitym poziomie i, co za tym idzie, pokusić się o jej publikację. Przyjąłem też pseudonim literacki - Maks Dieter - pod którym będę chciał wydać zarówno obecną, jak i przyszłe publikacje.
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateFeb 12, 2021
ISBN9788396045805
Enceladus

Related to Enceladus

Related ebooks

Reviews for Enceladus

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Enceladus - Maks Dieter

    PROLOG

    Egipt. Giza.

    W palącym słońcu Sahary, w cieniu Wielkiej Piramidy zwanej piramidą Cheopsa, dwóch archeologów siedziało obok namiotu z białego brezentu. Jedli lunch składający się z kanapek z rybą i salami, popijając posiłek mrożoną herbatą z termosu. Pomijając falowanie wywołane wyjątkowo ostrym, nawet jak na ten rejon Afryki, upałem, powietrze stało nieruchomo i nie zakłócał go najlżejszy podmuch wiatru. Nie było słychać nawet natrętnego brzęczenia much i komarów, które potrafiły przylecieć całymi chmarami aż znad Nilu. Twarze mieli świeżo spalone słońcem, a spod czapek wystawały chusty dla ochrony przed upałem. Pomimo iż była prawie siedemnasta, termometr na podręcznym uniwersalnym urządzeniu pomiarowym stojącym za namiotem, pokazywał czterdzieści osiem stopni Celsjusza w cieniu.

    Rozmawiali o tym, o czym zwykli w takich chwilach dyskutować; o bardzo niskich lub zgoła całkowitym braku dotacji na badania, o fatalnych warunkach pracy, o nowych odkryciach w miejscu wykopalisk. Rozmowa średnio się kleiła, bo od upału nie chciało im się nawet gadać, ale lepsze to, niż siedzieć w milczeniu w takim miejscu, jak okolica Doliny Nilu. Żaden z nich nie ukrywał, że akurat ta wyprawa była mu nie w smak. Hapgood – starszy z tej dwójki – jako rodowity Szkot, postanowił ponarzekać na wyjątkowo skąpe w ostatnim czasie dotacje Szkockiej Rady Archeologii, która powstała po odłączeniu się Szkocji od Wielkiej Brytanii. Jego zdaniem, nawet Rada Brytyjskiej Archeologii, do której należał dwadzieścia pięć lat temu, była bardziej hojna.

    – Mam nadzieję, że wyjedziemy stąd za trzy dni. Szczerze mówiąc mam serdecznie już dość tego cholernego kontynentu i jego piekielnego klimatu – mówił rozgoryczony Hapgood, popijając kanapkę z salami ostatnim łykiem mrożonej herbaty z blaszanego kubka. – Im się wydaje, że zawsze będziemy na ich zawołanie. Ta praca to nasza pasja, ale wszystko ma, do cholery, swoje granice!

    – Taaa… Trzy dni… – potwierdził pod nosem Clarkson, typ raczej małomówny, jednak nie miał sobie równych, co do wytrwałości w pracy. Pochodził z Irlandii, ale mieszkał od dziecka w pobliżu Glasgow, przez co uważał się za Szkota i klimat północnej Afryki, również dawał mu się mocno we znaki. Jednak, w przeciwieństwie do kompana, postanowił to przemilczeć.

    – Nie mogę się już doczekać, jak wrócę na moją farmę w Greensville – ciągnął Hapgood. Jego posępna mina wypogodziła się na myśl o rodzinnych stronach. – Musiałbyś widzieć moją stadninę koni i staw za stodołą, sady czereśniowe. Chłopie! Żyć, nie umierać...

    – Uhym... Nie wątpię – bąknął Clarkson, żując resztkę kabanosa. Spodziewał się szybkiej odpowiedzi gadatliwego kolegi, lecz Hapgood milczał; zastanawiał się, gdzie podział się jego siostrzeniec, młody Niemiec, który przybył z nimi na wyprawę. Chciał zasmakować jak najwięcej świata, więc pojechał z wujem, korzystając z okazji zobaczenia jednego z siedmiu cudów świata. Hapgood nie do końca był z tego faktu zadowolony. Nie przepadał za niemiecką rodziną męża swojej siostry, a bratanek okazał się wyjątkowo hałaśliwym młodzieńcem, jednak był winny siostrze przysługę, poza tym na takiej wyprawie zawsze przyda się ktoś młody do pomocy (tym bardziej, że nie trzeba mu płacić).

    Od trzech godzin nie było go jednak w obozie. Wybrał się do piramidy, mimo że wuj mu to odradzał. W końcu jednak Hapgood machnął ręką mając dość marudzenia i to z niemieckim akcentem. Wiedział, że chłopak chciał wykorzystać każdą chwilę na samodzielne zwiedzanie i badanie wszystkiego, co go zainteresowało, zanim będzie musiał wrócić do Europy. Jego marzeniem było zostać w przyszłości archeologiem, tak jak wujek. Mimo że Hapgood nie przepadał za siostrzeńcem, zaczynał się coraz bardziej martwić. Domyślał się, że chłopak chciał koniecznie na własną rękę odkryć sensację. Wiedział, jakie było zadanie archeologów; zbadanie dziwnych wibracji, dźwięków, i tajemniczych świateł, jakie rejestrowano ostatnio w okolicy Wielkiej Piramidy i zapewne miał nadzieję, że może akurat on wykryje coś niecodziennego. Archeolodzy z kolei nie traktowali tych doniesień zbyt poważnie – ot, jakaś regionalna anomalia sejsmologiczna, która z pewnością nie miała nic wspólnego z piramidą. Ich zdziwienie budził za to inny fakt. Piramidion, wierzchołek Wielkiej Piramidy, dotąd spoczywający spokojnie kilkaset metrów, tajemniczym sposobem znalazł się z powrotem na jej szczycie.

    Teraz Hapgood spoglądał na piramidę, zastanawiając się czy nie pójść sprawdzić, co zatrzymało chłopaka na tak długi czas.

    Gdy już miał stwierdzić, że paranoja udziela mu się przez upał, usłyszał od strony piramidy krzyki. Obydwaj odwrócili się w tym kierunku; siostrzeniec Hapgooda biegł w ich kierunku, machając rękami i krzycząc coś niezrozumiale.

    – A tego co? Skarabeusze oblazły.....? – Hapgood przysłonił oczy ręką i patrzył na dziwne zachowanie chłopaka, który gnał w ich kierunku na złamanie karku. Po kilkunastu sekundach znalazł się na tyle blisko, że mogli zrozumieć, co krzyczy:

    – Szybko! Chodźcie ze mną! Musicie to zobaczyć! Szybko!

    – Wyglądasz, jakbyś ujrzał stado mumii tańczących kankana! Uspokój się, chłopcze i powiedz, co widziałeś?

    – Sami musicie to zobaczyć. Chodźcie!

    Dwaj archeolodzy przyznali w duchu, że chłopak musiał rzeczywiście ujrzeć w piramidzie coś niezwykłego. Takie zachowanie, nawet jak na niego, było dość niecodzienne. Zostawili obóz i poszli w trójkę zbadać tajemnicze odkrycie.

    Gdy znaleźli się wewnątrz piramidy, poczuli coś niezwykłego; tajemnicze mrowienie, które odczuwali całą powierzchnią ciała. Słyszeli buczenie, jakby olbrzymiego transformatora, a w powietrzu czuć było silny zapach przywodzący na myśl ozon. Chłopak poprowadził ich korytarzami aż do miejsca zwanego Komnatą Królowej. Tutaj stanęli jak wryci.

    Kamienne, mroczne pomieszczenie, które tak dobrze znali, było teraz wypełnione purpurową poświatą. Na ścianach pojawiły się hieroglify, jednak całkowicie odmienne od tych, które znali. Na koniec spojrzeli w górę i zastygli w przerażeniu; patrzyła na nich dostojna złota twarz przepięknej urody z oczyma, od których bił zielony blask. Postać na głowie miała Ureus i Nemes, symbole władzy faraona, jednak nie rozpoznali w tej twarzy żadnego ze starożytnych władców Egiptu. Nagle twarz zmieniła się w pysk szakala i usłyszeli głos w języku staroegipskim, dobiegający ze wszystkich stron. Rozpoznali ten język, choć zdawał się być dialektem, jakiego jeszcze nie słyszeli. Jednak to ton głosu sprawił, że skurczyli się z trwogi.

    Głos mówił:

    JAM JEST SET. PAN TEGO ŚWIATA. ODDAJCIE MI CZEŚĆ!

    **

    1

    URANOS

    Sto dwudziestego drugiego dnia misji zaczął być wyraźnie widoczny. Do tej pory wydawał się jedynie coraz jaśniejszą, niebieską plamką na tle czarnego, jak smoła, kosmosu. Teraz widać już było majestatyczne pierścienie, swoistą koronę planety. Dzięki tej wspaniałej aureoli, nie dało się go pomylić z żadnym ciałem niebieskim w Układzie Słonecznym.

    Saturn. Druga, co do wielkości planeta w Układzie Słonecznym, odsłaniała przed nim swoje piękno i potęgę. Niesamowity i potężny, niczym rzymski bóg, po którym planeta odziedziczyła nazwę. Przytłaczał swym ogromem i zachwycał pięknem. Widział go już setki razy na trójwymiarowych fotografiach, na których wyglądał jak prawdziwy. Jednak nie było porównania z widokiem na żywo. Kilkakrotnie miał okazję podziwiać osobiście innego olbrzyma, Jowisza, który, podobnie jak Saturn, miał swój majestatyczny urok. Teraz jednak uznał, że to właśnie Saturn, wraz ze swymi pierścieniami, jest zdecydowanie najpiękniejszą planetą w Układzie Słonecznym. Mimo że planeta była jeszcze dość daleko, można już było dojrzeć gołym okiem największe z jego satelitów. A było ich ogółem całkiem pokaźne grono.

    Myślał nad ich fascynującą różnorodnością.

    Wiedział już od dzieciństwa, że Saturn posiadał największą w Układzie Słonecznym liczbę księżyców. Niektóre z nich były olbrzymie i majestatyczne, a inne maleńkie i niewiele większe od asteroid. Właśnie tych karłowatych satelitów było najwięcej na orbicie, bo aż kilkadziesiąt. Wszystkie fascynowały go na swój sposób, jednak w tej chwili interesował go tylko jeden. Mimo iż jego powierzchnia była dziesięciokrotnie mniejsza od ziemskiego Księżyca, od niedawna wykazywał niezwykłe cechy, które skłoniły naukowców do uważnego przyjrzenia się temu niezwykłemu obiektowi. To, co tam odkryto, było tak niesamowite, że postanowiono zorganizować wyprawę naukową, nad którą dowództwo przydzielono właśnie jemu. Jej celem było zbadanie tajemniczych zjawisk, związanych z tym niezwykłym ciałem niebieskim.

    Tym obiektem był księżyc – Enceladus.

    Na spotkanie z tajemnicą, która się tam kryła, zmierzał swoim nowym statkiem. Była to największa i najpotężniejsza maszyna, jaką kiedykolwiek stworzył człowiek. Podobnie jak ciało niebieskie, do którego zmierzał, dostał nazwę po greckim tytanie. Na burcie dumnie widniał napis: URANOS.

    Kapitan siedział w swoim fotelu na mostku i wpatrywał się w obraz potężnej planety, która pojawiła się na ekranie. Podziwiał piękno kosmosu i Saturna, którego maleńki satelita był celem ich podroży. Zastanawiał się teraz nad istotą samej wyprawy. Misja była bezprecedensowa i w pewnym stopniu ryzykowna. Wiedział, że to zadanie będzie wymagało więcej determinacji i opanowania, niż wyprawy, w które do tej pory wyruszał. Miał świadomość olbrzymiej odpowiedzialności, jaka ciążyła na tej misji, a co, za tym idzie, na nim samym. Był człowiekiem skupionym i konsekwentnym. Nigdy nie należał do osób lękliwych. Jednak coś mówiło mu, że nadchodzące wydarzenia wystawią jego odwagę na potężną próbę.

    Kapitan Mark Dębiński, gdyż tak się nazywał, był z pochodzenia Polakiem. Jako pilot w NASA, miał już za sobą kilkanaście wypraw kosmicznych; kilka misji badawczych i kilka zwiadowczych, jednak wszystkie o podwyższonym stopniu ryzyka. Dębiński, jako jeden z najlepszych pilotów i dowódców, był kierowany na takie misje od ręki, co było wynikiem jego umiejętności podejmowania szybkich decyzji oraz radzenia sobie ze stresem i kierowania załogą w sytuacjach kryzysowych. Miał do tego naturalne predyspozycje. Jako człowiek odważny, charyzmatyczny i sprytny nadawał się do tej roli, jako jeden z nielicznych. Miał też posłuch i szacunek wśród swojej załogi. Swoją osobą wzbudzał spokój i respekt. Potrafił nie tylko szybko myśleć, ale też podejmować trafne decyzje. Niemalże wszystkie powierzane mu zadania kończyły się sukcesem. Jednak miał też mroczniejsze punkty w życiorysie. Jednym z nich był incydent podczas jednej z misji, który zaciążył nad jego kapitańską karierą.

    Zdarzenie to miało miejsce podczas misji w Pasie Asteroid, na orbicie planetoidy Ceres; wraz z towarzyszem, Pablo Cervantesem, wyszli w przestrzeń kosmiczną, aby naprawić antenę uszkodzoną przez pędzący okruch skalny. Cervantes niedokładnie zapiął linkę mocującą podczas wychodzenia w przestrzeń kosmiczną. Ta odpięła się i astronauta zaczął dryfować w przestrzeni kosmicznej. Pewnie wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie to, że Brazylijczyk wpadł w panikę, która nazywana jest wśród astronautów kosmicznym lękiem przestrzeni lub po prostu kosmiczną gorączką. Skafander posiadał silniczki manewrowe, dzięki którym astronauta mógł wrócić na statek. Jednak Cervantes nie miał doświadczenia w spacerach kosmicznych i to go zgubiło. Spanikował, za szybko oddychał i doznał hiperwentylacji, a to pociągnęło za sobą kolejne tragiczne konsekwencje – włączył niewłaściwy silnik i odleciał w przestrzeń kosmiczną, zamiast wrócić na statek. Potem prawdopodobnie zemdlał, a kontakt z nim się urwał. Dębiński chciał go ratować, ale zbliżała się kolejna fala odłamków rozbitej asteroidy i musiał natychmiast wracać na statek. Pablo spadł na Ceres. Więcej go nie zobaczyli…

    Mimo że ta śmierć nie była winą kapitana, co wykazało dodatkowo przeprowadzone śledztwo, czuł się winny. Nie potrafił pozbyć się przeświadczenia, że mógł coś zrobić aby temu zapobiec. Przeżył to tym bardziej, że Pablo był jego kolegą z czasów uniwersyteckich. Z czasem wznowił wyloty w misjach, jako kapitan i aż do tej pory odbył ich jeszcze trzynaście. Z pozoru był taki, jak dawniej, ale zdarzenie to odcisnęło piętno na jego psychice niczym pieczęć w laku.

    Obecna misja różniła się od pozostałych przede wszystkim priorytetami oraz utajnieniem. Tym razem nie lecieli zbadać jakiegoś konkretnego zjawiska, czy pobrać próbek do analizy. Lecieli na spotkanie z czymś, o czym nie mieli pojęcia. Jako kapitan pierwszy raz w swojej karierze dostał tak skąpe informacje na temat celu misji oraz zjawisk, jakie przyszło im badać. Był prawie pewien, że naukowcy odkryli coś, o czym NASA nie chciała poinformować nawet kapitana i jego załogi. Wnioski były logiczne i nasuwały się same.

    Nie dziwiło go, że misja została powierzona akurat jemu. Czas organizacji wyprawy był mocno ograniczony, więc weryfikacja kandydatów na stanowisko kapitana nie mogła trwać zbyt długo. Dębiński bez wątpienia był najlepszym kandydatem i dyrekcja NASA nie miała, co do tego wątpliwości. Nie brakowało im dowódców, jednak pod względem doświadczenia w dowodzeniu misjami, których celem było odkrywanie i badanie nowych obiektów i zjawisk, jego wybór był z pewnością najlepszy. Jego przełożony, komandor sił lotniczych NASA – Peter Clarke, gdy tylko dowiedział się o misji i jej charakterze, nie miał wątpliwości, komu powierzyć dowództwo. On sam od początku przygotowań do wyprawy wiedział, że to będzie jedna z najważniejszych misji w jego karierze. Jednak, mimo iż był kapitanem, został wtajemniczony tylko w część odkrycia, jakiego dokonali naukowcy z NASA, badający anomalie na Enceladusie. Czuł pewien niepokój w związku z charakterem tej misji, jednak podekscytowanie na myśl o wyprawie było nieporównanie silniejsze. Zdawał sobie sprawę, że cel misji, a raczej powód, dla którego zorganizowano wyprawę, był na tyle poważny, że wszystkie dokumenty związane z wyprawą, badania, które doprowadziły do tajemniczego odkrycia, jak i sam projekt zostały opatrzone klauzulą „Ściśle tajne". Informacje o misji i jej celu nie miały prawa przedostać się do opinii publicznej, o co zadbały odpowiednie służby. Pomimo tego nie mógł się doczekać startu. Jak zawsze przed nową misją, fascynacja przed odkryciem czegoś nowego była silniejsza od strachu przed nieznanym. Tym razem kapitan miał przeczucie, że te nieznane będzie czymś zupełnie odmiennym od tego, z czym miał do czynienia do tej pory.

    Głównym jego zadaniem przed misją było skompletowanie załogi. Nie było z tym problemu, gdyż miał swoich zaufanych ludzi. Z góry wiedział, że wybierze osoby o największych kompetencjach i doświadczeniu, z którymi latał już wielokrotnie. Ci ludzie stanowili skład jego załogi podczas większości lotów i nie wyobrażał sobie tej misji bez któregoś z nich. Tylko im w pełni ufał; nie chciał słyszeć o nikim innym, na co komandor Clarke przystał bez problemu. Tym razem jednak różnica polegała na tym, że w skład załogi mieli wejść również wybitni naukowcy światowej sławy, spoza NASA. Takie rozwiązanie było niesłychane, gdyż z reguły podczas misji wystarczała aparatura badawcza. Tym razem, najwidoczniej, była niewystarczająca. Były to zupełnie obce osoby, które widział po raz pierwszy w życiu, jednak jedni z najlepszych fachowców na świecie w swoich dziedzinach, wybitnej klasy: astrobiolog, astrogeolog oraz astrofizyk, wytypowani przez specjalną komisję. W jej skład z kolei weszli naukowcy, głównie z NASA oraz wysocy rangą wojskowi z Pentagonu, co świadczyło o powadze i znaczeniu wyprawy, a także jej tajemniczym charakterze. Jak się później okazało, obecność wojskowych miała też inny powód; w skład załogi mieli również wejść czterej komandosi z Marines, co było już absolutnie bez precedensu w karierze Dębińskiego i dla lotów załogowych w ogóle. Dawało również dodatkowe powody do niepokoju. Oficjalny cel ekspedycji został przekazany w sposób lakoniczny i nieprecyzyjny, co nie było regułą w zarządzie NASA i nie podobało się dyrekcji agencji kosmicznej. Jednak nie było wyboru - rząd już nieoficjalnie położył rękę na misji.

    Tak skompletowana załoga kapitana Dębińskiego została poinformowana, że mają wyruszyć w kierunku Enceladusa, satelity Saturna, którego zachowanie stało się ostatnio mocno podejrzane. Oficjalnym celem misji było zbadanie księżyca z orbity i na powierzchni oraz pobranie rozmaitych próbek. Z raportów przesyłanych przez satelity wnioskowano, że z orbitą Enceladusa dzieje się coś tajemniczego i niezwykłego. Satelita czasem przyspieszał, a innym razem zwalniał. Kiedy indziej znowu zbaczał z orbity na boki. Takie zjawisko było bez precedensu w badaniach nie tylko nad satelitami, ale jakimikolwiek innymi ciałami niebieskimi. Coś takiego nie było możliwe z naukowego punktu widzenia, a oni mieli się dowiedzieć, czym tak naprawdę było. Występowały również licznie inne anomalie, które należało zbadać na miejscu.

    Tyle.

    Mimo enigmatyczności celu misji, wszyscy, nawet naukowcy, wiedzieli, że ze względu na jej charakter nie było wskazane zadawanie zbyt wielu pytań. Mogli jedynie spekulować, na to jednak miała przyjść pora dopiero podczas lotu. Kolejnym powodem do niepokoju była dla nich obecność wojskowych. Pierwotna załoga Dębińskiego, przyzwyczajona do pełnienia służby, nie pytała skąd w składzie tak niezwykli goście. Naukowcy nie mieli ku temu okazji, gdyż tuż przed misją zostali zahibernowani na czas lotu, wraz z komandosami. Ta podstawowa załoga, czyli dwaj piloci: komandor porucznik Mamoru Nishio, będący jednocześnie pierwszym oficerem, zwany też oficerem naukowym i podporucznik Olga Iwanienko (od 2036 roku, odkąd zaczęły się regularne wyprawy międzygwiezdne, NASA wprowadziła stopnie na statkach kosmicznych odpowiadające tym w marynarce wojennej), a także drugi oficer naukowy inżynier Peter McLoyd i konsultant medyczny Katrina Sega, nie zostali poddani hibernacji, choć nalegała na to dyrekcja NASA. Statek, którym mieli polecieć, wyposażony był w system sztucznej inteligencji, który był w stanie samodzielnie kontrolować wszystkie parametry techniczne podczas trzech miesięcy lotu. Tym samym pierwotnie cała załoga miała być zahibernowana, aby ograniczyć do minimum zużycie prowiantu i tlenu. Jednak sprzeciw kapitana był stanowczy i bezkompromisowy. Zażądał, aby on i jego załoga mogli kontrolować lot, jak również komputer – od początku do końca. Ze względu na brak czasu na poszukiwanie innego dowódcy, jak i załogi (wiadome było że załoga Dębińskiego nie zgodzi się lecieć pod innym dowództwem), ostatecznie NASA przystała na ultimatum.

    Jedyną rzeczą która naprawdę cieszyła kapitana, był jego nowy, wymarzony statek – Uranos (zastanawiał się nad pochodzeniem nazwy statku; jaki sens miała taka analogia? Według mitologii greckiej Uranos był ojcem Enkeladosa… nie widział w tym jakiegoś głębszego sensu, ale nieraz już spotkał się z różnymi absurdami ze strony administracji NASA. Porzucił próbę logicznego rozwiązania zagadki. „Ważne, że dobrze brzmi – zakończył myśl). Miał tylko jedno, podstawowe zastrzeżenie – nie znosił sztucznej inteligencji. Po prostu jej nie ufał i nie umiał się przyzwyczaić do jej obecności. Poza tym „szczegółem, uważał tę maszynę za istne cudo. Statek powstał na stacji kosmicznej na orbicie okołoziemskiej jako nowoczesny prototyp i stamtąd miał wyruszyć w kierunku Saturna. Wyglądał niesamowicie, a sprawować się miał jeszcze lepiej. Jego projekt powstał dużo wcześniej z myślą o dalekich wyprawach badawczych, nawet poza granice Układu Słonecznego. Obecny cel nie znajdował się aż tak daleko, jednak nikt z konstruktorów nawet nie podejrzewał jak niezwykła i szalenie ważna dla całej ludzkości będzie dziewicza misja Uranosa. Wygląd statku był jego dużym atutem. Został zaprojektowany trochę w celach propagandowych, miał być wizytówką najnowocześniejszej myśli technologicznej i nowych, poważnych wypraw badawczych NASA. Agencja przez ostatnich kilkanaście lat była obiektem ataków różnych środowisk zarówno rządowych jak i pozarządowych, jakoby ekspansja kosmiczna traciła rację bytu. Szereg projektów technologicznych miał położyć temu kres a projekt Uranosa miał być prekursorem tej inicjatywy. Teraz wyglądało na to, że jego zadanie będzie dużo bardziej doniosłe.

    Kadłub statku mierzył ponad dziewięćset osiemdziesiąt metrów, co było absolutnym rekordem i składał się z trzech części: żagla wiatru słonecznego, obrotowej części mieszkalnej i rufy, w której mieścił się najnowocześniejszy system napędu mikrofalowego wspomagany reaktorem jądrowym. Część mieszkalna składała się z dwóch modułów, które obiegały kadłub łagodną spiralą i obracały się wokół niego, tworząc siłę odśrodkową i tym samym sztuczną grawitację. Tam też znajdował się mostek i sekcje podtrzymujące życie, takie jak szklarnia czy system uzdatniania wody pitnej. Na dziobie rozpostarta była olbrzymia, pokryta złotem czasza żagla wiatru słonecznego o rozpiętości prawie pół kilometra, która nadawała statkowi majestatyczny wygląd i olbrzymią prędkość. Nie ulegało wątpliwości, że statek robił niesamowite wrażenie.

    Kiedy Dębiński, dwa lata wcześniej po raz pierwszy ujrzał Uranosa przez okno stacji kosmicznej, przyznał w duchu, że to najpiękniejszy statek, jaki kiedykolwiek widział. Zamarzył wtedy, żeby kiedyś nim dowodzić. Gdy w drugim miesiącu przygotowań do misji dowiedział się od komandora Clarke’a, że polecą Uranosem, a on obejmie dowództwo, ze szczęścia w duchu fikał koziołki. Nie pokazał jednak swojego entuzjazmu przed przełożonym. Ten jednak wiedział o jego miłości od pierwszego wejrzenia. Clarke widząc, jak Dębiński próbuje ukryć radość pod powagą, sam cieszył się w duchu. Osobiście bardzo go lubił i okazywał mu sympatię przy każdej możliwej okazji. I z wzajemnością, Dębiński również bardzo szanował swojego bezpośredniego przełożonego, który zresztą, podobnie jak on sam, wzbudzał powszechny szacunek. Nie można było tego samego powiedzieć o dyrektorze NASA; Milton Steinmeyer był wyjątkowo nieużytym człowiekiem. Był typowym szefem-tyranem, który wymaga jak najwięcej, nie licząc się z ludźmi. Plan miał być wykonany i to w taki sposób, w jaki on chciał. Nie znosił sprzeciwu, dlatego też Dębiński miał z nim kilka ostrych spięć. Mimo wszystkich swoich zalet, kapitan miał tę wadę, że nie umiał powstrzymać się od reakcji w odpowiedzi na chamskie traktowanie, nawet ze strony przełożonego. Gdyby nie komandor Clarke, który się za nim wstawiał, pewnie dawno zostałby zdegradowany albo nawet wyleciałby z NASA. Dębiński wiedział, że taka porywczość była błędem. Tym bardziej był w duchu wdzięczny komandorowi za wsparcie. Nie wyobrażał sobie życia poza NASA. Odkąd stracił drugą żonę, loty w kosmos i córka Rose były jego całym światem.

    Nad prawidłowym działaniem wszystkich sekcji statku czuwało to, czego kapitan się obawiał i nie chciał zaakceptować – najnowocześniejszy komputer z programem sztucznej inteligencji – AICS8801 (Artificial Intelligence Computer System), potocznie nazywanym przez załogę Ellie. Ksywka powstała, według niektórych plotek, od imienia żony głównego twórcy systemu – Asimova. Ponoć bardziej kochał stworzoną przez siebie maszynę… Krążyły pogłoski, że nawet wgrany do systemu głos należał do żony głównego projektanta – Eleonory, co w najmniejszym stopniu nie zmieniło stosunku kapitana do systemu AI. Dotychczas dowodził statkami, na których komputer sterował wszelką elektroniką, ale nie umiał podejmować własnych decyzji i myśleć za załogę. To, że trzeba będzie traktować komputer jak członka załogi i liczyć się z jego zdaniem, w ogóle mu się nie podobało i momentami miał obawy, co do tej „współpracy. Zachował to jednak dla siebie. Załoga nie powinna wiedzieć o „słabościach kapitana. Nie podczas takiej misji. Momentami wyrzucał sobie nawet, że to przecież w dalszym ciągu maszyna, poza tym AI staną się niedługo powszechne i, chcąc nie chcąc, będzie musiał je zaakceptować. Niedługo miał się jednak przekonać, że jego obawy były w pełni uzasadnione.

    Sam statek był najbardziej zaawansowaną technologicznie maszyną stworzoną przez człowieka. Naszpikowany najrozmaitszą aparaturą badawczą, mógł latać nawet na krańce Układu Słonecznego, aż poza Pas Kuipera. Miał przy tym najbardziej wydajny układ napędowy w dziejach ludzkości. Obydwa napędy, mikrofalowy, wspierany reaktorem atomowym i słoneczny, wykorzystujący fotony oraz wiatr słoneczny, rozpędzały statek do niewyobrażalnej prędkości pięciuset tysięcy kilometrów na godzinę, co było absolutnym rekordem dla lotów kosmicznych i kolejnym tego statku.

    Ten cud techniki zmierzał teraz na pełnej prędkości w stronę malutkiego satelity Saturna. Kapitan podziwiał piękno obrazu na głównym ekranie i zastanawiał się nad istotą misji. Jedno było jasne: nikt nie miał pojęcia, co tam znajdą. Teraz, po kilkunastu tygodniach przemyśleń, stało się oczywiste, że nie lecą po rutynowe badania, jak na Marsie, Ceres, czy innych księżycach Saturna lub Jowisza. Mieli coś znaleźć, chociaż nikt głośno o tym nie mówił. Okoliczności i pośpiech, w jakim misja została zaplanowana i realizowana, nie pozostawiały złudzeń – NASA musiała odkryć coś bardzo intrygującego na Enceladusie.

    Patrzył w białą, maleńką kropkę tuż ponad tarczą Saturna, będącą celem ich misji i rozważał najróżniejsze hipotezy. Obecność wojska i utajnienie misji nie dawały mu spokoju. Momentami miał nawet przeczucie graniczące z pewnością, że mogą z tej misji nie wrócić cało, jednak nie podzielił się tym z nikim. Nawet ze swoim zastępcą Nishio, mimo że prywatnie byli przyjaciółmi. Nie chciał nikogo straszyć, bo wiedział, że załoga też swoje myśli. Miał nadzieję, że wykonają swoją misję szybko i bez przeszkód, i cali zdrowi wrócą do domu. Jednak w głębi duszy czuł, że tak nie będzie. Zdał sobie sprawę, że z tego księżyca emanuje jakaś niewypowiedziana groza. Czuli to wszyscy, nawet tutaj, jeszcze daleko od jego powierzchni. Wtedy jeszcze nie miał pojęcia, co to za groza i co będzie dla nich oznaczać. Dla nich i dla całej ludzkiej cywilizacji.

    2

    RĘKA BOGA

    Tymczasem pozostało dziesięć dni do wejścia na orbitę Enceladusa. Czas na pokładzie był liczony według ziemskiej doby, przez co cykl fizjologiczny załogi nie był zaburzony. Dni były monotonne i upływały załodze na rutynowych czynnościach. Wieczorami cała piątka rozprawiała po kolacji na przeróżne tematy. To częściowo rozładowywało napięcie związane z tajemnicą misji i dawało odskocznię od codzienności. Gdy nie siedzieli w mesie, podstawą były ćwiczenia fizyczne, utrzymujące właściwą sprawność ruchową członków załogi.

    Jednak najbardziej popularny był holodeck, który w takiej formie, jak na tym statku, był absolutną innowacją. Do systemu holodecku można było wgrać właściwie dowolny program wirtualnej rzeczywistości, w zależności od tego, na co kto miał ochotę. Najpopularniejsze były gry, począwszy od golfa, a skończywszy na manewrach wojennych w wybranym plenerze historycznym. Dębiński i Nishio zawsze wybierali średniowiecze i obronę zamku przed najeźdźcami, z kolei Olga i Katrina grały razem w piłkę plażową. Olga, gdy była sama, wpisywała w program wspinaczkę wysokogórską, nocą, przy pełni księżyca. Kapitan zastanowił się któregoś razu, czy Gene Rodenberry podejrzewał, że jego pomysł umieszczony w Star Trek, wejdzie w życie już za sto lat. Jedynie McLoyd, jako tradycjonalista i człowiek starszej daty, niespecjalnie lubił wirtualną rzeczywistość. Wolał własną fantazję, dlatego z reguły wybierał książkę. Miał ich całą kolekcję na półce w swojej kajucie, z reguły powieści grozy, począwszy od Edgara Alana Poe, a skończywszy na Stephenie Kingu. Twierdził, że żaden, nawet najlepszy holodeck, nie zastąpi ludzkiej wyobraźni. Kapitan, mimo że bardzo lubił holodeck, w pełni popierał zdanie inżyniera.

    Wszyscy najbardziej jednak cenili wieczory w mesie, spędzane na rozmowach i przy trunkach, nawet alkoholowych, które nie były zakazane, a wręcz zalecane na czas lotu ze względu na zdrowie psychiczne członków załogi. Taka metoda

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1