Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Pan Graba
Pan Graba
Pan Graba
Ebook689 pages9 hours

Pan Graba

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

„Pan Graba” to powieść autorstwa Elizy Orzeszkowej, jednej z najważniejszych pisarek polskich, epoki pozytywizmu.
Jest to jedna z najmniej znanych powieści Elizy Orzeszkowej, która w barwny i często zabawny sposób ukazuje życie kilku warstw społecznych, pod rosyjskim zaborem.
LanguageJęzyk polski
PublisherAvia Artis
Release dateJul 20, 2020
ISBN9788366362031
Pan Graba
Author

Eliza Orzeszkowa

Eliza Orzeszkowa (1841–1910) is one of the most prolific and esteemed Polish nineteenth-century prose writers. She was nominated twice for the Nobel Prize in Literature: in 1905 and in 1909. Her influence on Polish literary life was enormous. She inspired Stefan Żeromski, Władysław Reymont, Maria Dąbrowska, and many Polish female writers with her writing and her social justice work. Most of the Polish women’s literature of the post-1863 Uprising period was written with the encouragement and guidance of Orzeszkowa, the most widely appreciated and highly respected Polish woman writer of that time.

Read more from Eliza Orzeszkowa

Related to Pan Graba

Related ebooks

Reviews for Pan Graba

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Pan Graba - Eliza Orzeszkowa

    Podziękowania

    Część I. Pająk i Muchy.

    I

    W jednem z większych miast prowincjonalnych, posiadającem kilkadziesiąt tysięcy ruchliwej i dość zamożnej ludności, stał duży, dwupiątrowy dom z trzech stron otoczony ogrodem, a z czwartej posiadający obszerny dziedziniec rozdzielony z ulicą wysokiem żelaznem ogrodzeniem. W środku ogrodzenia tego była brama na klucz zamknięta, obok niej również zamknięta furtka; a gęsto zasadzone od strony domu krzewy głogów i berberysu nie dopuszczały wzroku przechodniów w głąb podwórza.

    W pogodny, a nieupalny dzień majowy, podwórze to nie brukowane, zdobne w trawnik, rozliczne klomby z kwiatów i krzewów i w kompas bielejący w środku, zapełnione było rojem panienek różnego wzrostu i wieku, z których jednak najstarsze nie miały więcej nad lat szesnaście. Jedne z nich kopały grzędki, inne chodziły zwolna po źwirowanych ścieżkach, trzymając się pod ręce — inne jeszcze siedziały na ławeczkach, lub trawnikach pod cieniem krzewów i drzew. Przez otwarte okna pierwszego piętra rozlegał się gwar mnóstwa młodziutkich, kobiecych głosów podobny temu, który napełniał dziedziniec, i kiedy niekiedy ukazywały się przez nie główki dziecięce lub dziewicze: uśmiechnięte, śpiewające lub w wesołym szczebiocie poruszające świeżemi usteczkami, które nie miały jeszcze czasu zapoznać się z gorzkim uśmiechem, lub smutnemi słowy goszczącemi tak często w tem życiu na ustach ludzkich. Jednostajna barwa sukien tych kilkudziesięciu dziewcząt, napełniających dziedziniec i wyglądających przez okno, jak też książki i zeszyty licznie ukazujące się w ich rękach, z łatwością dawały poznać pensję i pensjonarki. W istocie, w domu tym, jednym z najpiękniejszych i najwygodniej położonych z całego miasta, mieściła się pensja żeńska pani D., zdawna i zaszczytnie znana w prowincji.

    O kilka kroków od furtki, w niewielkiej altanie utworzonej z gęstych, splątanych i pełnych kwiecia gałęzi głogu — na drewnianej kanapce siedziała przełożona pensji. W ręku trzymała cienkie płótno, które pilnie zszywała, kiedy niekiedy tylko podnosząc wzrok na młodą osobę, która siedząc obok niej na krześle, czytała głośno leżącą na stole książkę. Suknia ostatniej długa i ciemna dawała poznać, że nie była to już pensjonarka, ale jedna z młodych nauczycielek pensji.

    U furtki dziedzińca dało się słyszeć silne pociągnięcie dzwonka.

    — Ach, mój Boże! — zawołała pani D., — otóż jakaś wizyta! a ja właśnie przed chwilą wysłałam odźwiernego z listem do miasta i nie ma komu otworzyć furtki i zapytać, kogo to Bóg do nas prowadzi!

    — Jeżeli pani pozwolisz, — rzekła powstając nauczycielka, — ja na ten raz spełnię obowiązek odźwiernego.

    — A bądźże tak dobrą, kochana panno Emiljo, — żywo odrzekła przełożona, składając na stole robotę; — otwórz furtkę... zapytaj o nazwisko odwiedzającego czy odwiedzającej i przyjdź powiedz mi, kto jest tam i za jakim interesem.

    Panna Emilja żywo wybiegła z altanki i zbliżyła się do bramy.

    Na ulicy przed bramą pensjonu stał piękny koczyk, zaprzężony parą koni błyszczących strojnemi szorami, a u furtki z ręką niecierpliwie zawieszoną u taśmy od dzwonka, stał mężczyzna w wysokim kapeluszu, będącym w prowincjonalnem mieście oznaką wysokiej męskiej elegancji.

    Furtka otworzyła się nieco i ładna główka panny Emilji, z prostotą strojna w bogate złociste włosy na wpół wysunęła się na ulicę.

    — Czego pan sobie życzy? — zapytała z nieśmiałością niedawnej pensjonarki.

    Mężczyzna lekko się skłonił, dotknął ręką kapelusza i odrzekł:

    — Jestem Kalikst Graba, przyszedłem odwiedzić siostrzenicę moją, a uczennicę tutejszej pensji, pannę Matyldę W.

    — Niech pan raczy zatrzymać się tu przez chwilę, uprzedzę przełożoną, — rzekła Emilja grzecznie choć zawsze nieśmiało i zamknąwszy furtkę, aby ciekawe spojrzenia przechodniów nie mogły zaglądać w głąb dziedzińca, odeszła.

    W parę minut potem przechadzające się po dziedzińcu pensjonarki, z uszanowaniem ustępowały z drogi przed przełożoną, i ukradkiem, a ciekawie zerkały na nieznajomego mężczyznę, który wraz z nią przechodził dziedziniec, zmierzając ku domowi.

    Pani D. wprowadziła gościa do ładnego salonu, położonego na dole, i z poważną grzecznością wskazując mu stojący przy kanapie fotel, rzekła:

    — Chciej pan usiąść i zająć się przez chwilę przejrzeniem albumów, a wnet przyszlę tu do pana Matyldę, która będzie zapewne uradowana przybyciem wuja.

    Wyszła, a pan Kalikst Graba zamiast usiąść i przeglądać albumy — zbliżył się do zwierciadła o złoconych ramach, wiszącego nad marmurową konsolą, i wielce starannie począł poprawiać fryzurę i krawat. Gdyby ktoś wchodzący do salonu ujrzał go tak pilnie zajętego swą powierzchownością, mógłby wnieść, że był to bardzo młody człowiek — jeden z tych, którzy zostawszy zaledwie dorosłymi młodzieńcami, nie mogą się nacieszyć świeżo wyrosłym wąsem i tużurkiem zastępującym im od wczoraj szkolny mundur. A jednak pan Kalikst Graba nie był już wcale debiutantem na scenie tego świata, i dość było jednego nań rzutu oka, aby rzec, iż dostatecznie miał czasu dla oswojenia się z bujną swą fryzurą, czarnym wąsem i eleganckim tużurkiem. Wprawdzie najbieglejszy znawca fizjognomji ludzkich nie mógłby stanowczo określić jego wieku. Wnosząc z powierzchowności, mógł on mieć lat trzydzieści, ale mógł też mieć i pięćdziesiąt. Włosy i usta miał młodzieńcze, cerę twarzy starca, oczy młodzieńca, to starca na przemian. Silny brunet, o czarnych jak węgiel włosach, brodę miał gęstą i również czarną — i drobny czarny wąs. Ściągłą twarz o pięknych i regularnych rysach pokrywała żółtawa bladość, będąca zwykle świadectwem fizycznych lub moralnych chorób, i przykro odbijała od głębokiej czerni włosów i brody. Oczy duże zapadłe były, a nad brwiami rysowały się drobne, ale gęste zmarszczki. Wyższą wargę i część lewego policzka przebiegało mu co chwilę nerwowe drganie, jakie daje się spostrzegać u ludzi wyniszczonych chorobą lub namiętnościami; drganie to udzielało się niekiedy i lewej powiece, wtedy zdawał się mrugać na kogoś jednem okiem. Wzrost miał wysoki, rękę małą i wielkiej białości, ale bardzo chudą, chudość ta zresztą raziła w twarzy jego i psuła piękność całej postawy, rzucając na nią cechę wyniszczenia i bezsilności. Ubrany był modnie i wykwintnie, krawat miał spięty małą szpilką z brylantem, na ręku także brylantowy pierścień. Skończywszy przegląd swojej tualety w zwierciadle, pan Kalikst Graba odwrócił się, ziewnął szeroko, i rzekł do siebie:

    — Istna niedola z temi wszystkiemi siostrami i siostrzenicami! Przyzwoitość kazała, abym przybywszy do M., odwiedził Matyldę, inaczej siostra dobrodziejka przy widzeniu się dostałaby swoim zwyczajem kurczów i palnęłaby mi na dobitek kazańko; i o czemże będę mówił z tym dzieciakiem? Gdybyż była przynajmniej dorosła, mógłbym w ładne oczki spojrzeć, choć to siostrzenica, a w tak bliskim pokrewieństwie kanoniczne prawa wzbraniają podobnych zachcianek. Ale hm, hm, hm! któż dziś zważa na kanoniczne i niekanoniczne prawa? pewno nie ja! Szkoda, żem tej błaźnicy nie przyniósł cukierków, ułatwiłoby to konwersację!...

    Skończywszy ten zaszczytny dla braterskiej i wujowskiej miłości swój monolog, w ciągu którego nerwowe drganie przebiegło mu raz usta i część policzka, niecierpliwie rzucił się na fotel.

    Śliczne i piękne oprawne albumy pani D., w których zapewne niejedna piękna i zajmująca rzecz się mieściła, nie zdawały się go wabić, patrzył ku drzwiom i z cicha pogwizdywał.

    Tymczasem pani D., opuściwszy salon, zwolna przeszła wschody, prowadzące na pierwsze piętro i weszła do dużej sali, będącej salą nauki dla dorastających pensjonarek. Tam przy długim w środku stojącym stole, siedziało kilka panienek zajętych pisaniem.

    — Matyldo W., — rzekła pani D., zwracając się do jednej z nich, — wuj twój, pan Kalikst Graba przyjechał i chce ciebie widzieć, czeka w bawialnym salonie.

    Matylda nie wydała tego okrzyku radości, z jaką zwykle dziewczęta będące na pensji i długo oddalone od swoich, witają przybycie krewnych, zwróciła się tylko do przełożonej i zapytała:

    — Mamże teraz iść, pani?

    — Otóż tak moja droga, — odpowiedziała pani D., zdziwiona obojętnością panienki; — zapewne uszczęśliwioną jesteś przybyciem wuja i pragniesz coprędzej go zobaczyć?

    — Ja bardzo mało znam wuja Kaliksta, — rzekła dziewczynka i zabierała się do wyjścia.

    — Panno Kamilo, — ozwała się pani D., — chciej towarzyszyć Madzi do bawialnego salonu.

    Na to wezwanie, pod oknem podniosła się zwolna postać smukłej panny, i pięknie zarysowała się na tle szyb ocienionych wysokimi drzewami ogrodu.

    — Jestem gotowa, pani, towarzyszyć Matyldzie, — odpowiedziała.

    Poczem wezwana położyła ołówek, którym przed chwilą rysowała na rejsbrecie, zakryła starannie rysunek i zwolna przeszła przez salę.

    W parę sekund potem kończyło się niecierpliwe oczekiwanie pana Kaliksta Graby, bo drzwi bawialnego salonu otworzyły się i wbiegła przez nie najprzód jasnowłosa i rumiana Matylda, a za nią ukazała się jedna z nauczycielek pensji, panna Kamila G.

    Czy pan Kalikst podobny był do siostry i twarzą swą przypominał młodej pensjonarce drogie rysy matki — czy też obecnością swą wywołał w niej wspomnienie rodzinnego domu, dosyć, że na widok jego obojętność Matyldy znikła i dziewczynka z radosnym okrzykiem rzuciła się ku niemu. Ale on nie wyciągnął ku niej ramion, jak do ukochanej dzieciny jedynej siostry; ukłonił się tylko z wyszukaną elegancją i wyciągając do niej białą i chudą rękę, rzekł z pełnym ustępstw uśmiechem:

    Bon jour, chére Mathilde,

    Na ustach Matyldy zamarł czuły uśmiech i radosny okrzyk z jakim biegła do pokoju, podała mu nawzajem drobną rączkę i robiąc przed nim stereotypowy dyg pensjonarki, odrzekła:

    Bon jour, mon oncle.

    Matylda była na pensji od lat trzech i przez cały ten czas nie widziała wuja — zdawało się, że brat jej matki powinienby z zajęciem przyglądać się zmianom, jakie przez ten czas zaszły w twarzy i postaci siostrzenicy. Wszakże nie tak było. Matylda nie skończyła jeszcze swego klasycznego dygu, gdy oczy pana Kaliksta odbiegły od niej i spoczęły na twarzy stojącej we drzwiach nauczycielki.

    Kamila nie chcąc zapewne bliską swą obecnością krępować niejako powitania dwojga tak bliskich krewnych, zatrzymała się chwilę na progu, z dłonią złożoną na klamce drzwi, w których stała, z głową nieco w tył odrzuconą. Była to dwudziestoletnia panna, wysoka, szczupła, ale mimo szczupłości tej silnie i bogato rozwinięta. Przedziwnie utoczoną jej głowę z pyszną prostotą stroiły czarne, jak krucze pióra, warkocze, i w błyszczących zwojach wiły się nad śniadem, szlachetnie zarysowanem czołem. Usta jej miały niższą wargę nieco wysuniętą naprzód, co podnosiło ich piękność, a dla fizjognomisty stanowiłoby niezawodny dowód dumy. Rękę miała śniadą, jak twarz, i niezbyt drobną, ale bardzo kształtną; ubrana była w czarnej wełnianej sukni z wąskim białym kołnierzykiem pod szyją, ażurowy strój ten podniesiony był tylko pąsową kokardą, która krwistą barwą wybornie harmonizowała ze śniadością twarzy i czernią włosów.

    Nie była to powiewna, przezroczysta powierzchowność młodziutkiego dziewczęcia, ale zdrowa i energiczna piękność w pełni rozwiniętej kobiety. Oczy pana Kaliksta tak upornie utkwiły w twarzy Kamili, że przez kilka sekund zdawał się zapominać o obecności siostrzenicy, i celu swojej wizyty. Przy tem wpatrywaniu się, oko jego silniej jak wprzódy drgnęło nerwowo, a tym razem drgnięcie udzieliło się i ustom.

    — Niech kochany wuj usiądzie, — rzekła Matylda z powagą, którą dorastające dziewczynki przybierać lubią, — jakże się ma moja droga mama, którą kochany wuj niedawno widzieć musiał?

    — Zdrowa, zupełnie zdrowa, — z roztargnieniem odpowiedział pan Kalikst, nie spuszczając z oka Kamili, która przeszła z wolna część salonu, z dala od rozmawiających, usiadła pod oknem i zajęła się robotą, którą dostała z kieszeni.

    — Kto jest ta panna, Madziu? — spytał pan Kalikst, siadając obok siostrzenicy i schylając się prawie do jej ucha.

    — To panna Kamila G., od roku nasza nauczycielka, a była uczennica tutejszej pensji, odrzekła równie cicho pensjonarka. — Czy kochany wuj dawno widział się z moją mamą i z memi siostrami? — spytała głośno.

    — Djabelnie ładna! — mruknął między zębami kochany wuj, a głośno odpowiedział:

    — Przed dwoma tygodniami byłem u twojej matki, bo jadąc z Warszawy do M., przejeżdżałem przez wieś waszą.

    — Czy wuj na długo do M. przyjechał?

    Na to pytanie dziwny wyraz przemknął po twarzy pana Kaliksta.

    — Sam nie wiem, — odpowiedział, — będzie to zależeć od tego, jak pójdą moje interesa: może przepędzę tu kilka tygodni, a może i kilka lat.

    Przy wyrazie: moje interesa — szyderczy wyraz twarzy Kaliksta stał się wydatniejszym i nerwowe drganie przebiegło mu znowu usta i oko.

    W tej chwili Kamila podniosła wzrok od roboty i spojrzała na rozmawiającego z uczennicą jej gościa. Spojrzenie to zupełnie było obojętne zrazu, ale w miarę jak patrzyła, okazywała się w niem ciekawość z głębszą jakąś połączona myślą.

    Umysł Kamili odpowiadał zupełnie poważnemu i surowemu rodzajowi jej piękności. Chociaż młoda, lubiła ona może czytać w twarzach ludzkich, a twarz pana Kaliksta musiała się jej wydać godną czytania.

    W istocie, wielka bladość rozlana na pięknych rysach Kaliksta, zmienny wyraz jego oczu, i to ustawiczne drganie nerwowe, nadające twarzy niezwykłą ruchliwość, mogły zwrócić i zaciekawić każde oczy. Ale co oznaczały te zjawiska oblicza ludzkiego, jakich zjawisk moralnych były one objawem i wypływem? Nie każdym oczom mogło to być zrozumiałe, a niepojętem koniecznie zostać musiało dla młodej dziewicy, która przed dwoma zaledwie laty opuściła ławę szkolną.

    Kamila nie zrozumiała zapewne twarzy Kaliksta, i patrzyła na nią, jakby siląc się, aby ją zrozumieć. I nie patrzyła wcale ukradkiem, z obawą zwyczajną niedawnym pensjarkom, ale śmiało i z uwagą.

    Ręce jej, trzymające haft zaczęty, opadły na kolana, piękna głowa znowu nieco się w tył odrzuciła.

    Bywają oczy, które nieprzepartą, im właściwą siłę mają w swojem spojrzeniu. Nie potrzebują one pomocy ust, aby przywołać kogo, lub zwrócić na się czyjąś uwagę; same są energicznem wołaniem, i zmuszają głowy ludzkie, na które patrzą do odwracania się ku nim, jak się zwracają ku słońcu głowy słoneczników. W pewnem mieście znano kobietę, która gdy patrzyła z okna pierwszego piętra, każdy przechodzący ulicą musiał podnieść głowę i spojrzeć na nią, nikt nie mógł oprzeć się magnetyzmowi jej wzroku. Kobieta ta nie była wcale piękną; ale miała oczy, w których utworzyły się rezerwoary niezmiernej siły życiowej, i z których tryskały prądy magnetyczne, pociągające ku sobie inne oczy. Słabe, miękie i limfatyczne natury oczu takich nie miewają; bywają one własnością istot utworzonych z krwi i ognia, silnych w miłości i nienawiści.

    Kamila miała właśnie takie oczy, mocą pociągania obdarzone, i gdy zaczęła patrzeć na Kaliksta, który się był na chwilę zajął siostrzenicą i siedział profilem zwrócony do niej; głowa jego poruszona tą niewidzialną siłą, która płynęła ku niemu z oczu Kamili, zwróciła się, i wzrok jego spoczął znowu na jej twarzy. Kamila nie spuściła oczu, ale zwolna przeniosła je w zamyśleniu na otaczające przedmioty, jakby nie przestawała myśleć o tej twarzy, na którą tak bacznie patrzyła przed chwilą; Kalikst dojrzawszy zajęcie, jakie w niej wzbudził, uśmiechnął się z dziwnym wyrazem, w którym był tryumf, połączony z szyderstwem.

    — Ogromnie wyrosłaś Matyldo, od czasu jakem cię nie widział, — rzekł po chwili, jakby czując, że trzeba coś mówić.

    — Cztery lata, kochany wuju! — przeciągle odrzekło dziewczę.

    — Czy prędko ukończysz pensję?

    — O, już za dwa lata! — zawołała Madzia z uśmiechem naiwnej radości.

    — Ale jak że tam idą nauki? — spytał i z pełnym grzeczności ruchem zwrócił się do Kamili. — Pani to zapewne najlepiej mi o tem powiedzieć możesz? — rzekł z uśmiechem, który wnet zniknął pod nerwowem drgnięciem.

    Kamila na to pytanie nagle ku niej zwrócone, podniosła znowu oczy na twarz Kaliksta i odrzekła spokojnie:

    — Matylda ma wielkie zdolności do nauk, a pilnością swą i całem postępowaniem najzupełniej zadowala nauczycieli.

    — Miło mi jest to dobre świadectwo o siostrzenicy mojej słyszeć wygłoszone tak pięknemi usty, — wyrzekł Kalikst z pełnym galanterji ukłonem.

    Na twarzy Madzi odmalowało się zdziwienie. Dziecię pierwszy raz w życiu usłyszało to, co się zwie w salonach komplementem. Ale twarz Kamili pozostała najzupełniej surową i zimną, najmniejszy nie ożywił ją uśmiech.

    — Sądzę, — odrzekła, biorąc się znowu do swej roboty, — że świadectwo to sprawiłoby panu przyjemność, wygłoszone każdemi usty.

    Teraz zdziwienie ukazało się na twarzy Kaliksta; spodziewał się zapewne naiwnego rumieńca lub zalotnego uśmiechu, a otrzymał śmiałą i zimną odpowiedź, nabierającą jeszcze wyrazistości od dźwięku głosu Kamili, który w czystym swym kontr-alcie miał powagę i dumę, jaką nacechowana była cała jej powierzchowność.

    Popatrzył na nią kilka sekund, ale widząc, że młoda nauczycielka zajęła się całkiem swą robotą, zwrócił się znowu ku siostrzenicy i zaczął jej coś opowiadać o jej rodzinnym domu. Ale mówiąc do dziecka, usiłował wyraźnie ściągnąć na słowa swe uwagę pięknej panny, która siedziała o kilkanaście kroków.

    — Siostra twoja, Marja, wychodzi za mąż, — mówił, — narzeczonym jej jest pan Juljan K., którego może pamiętasz, bo bywał często w domu twojej matki; zakochani są w sobie szalenie.

    Madzia otworzyła szeroko swoje dziecięce oczy; nikt dotąd nie mówił do niej w ten sposób. Dziecię nie odgadło wcale, że wyrazy te: „zakochani w sobie szalenie," wymówione ze szczególnym przyciskiem, wcale nie dla jej uszów przeznaczone były; ale w myśli jej wuja grały rolę wędki zarzuconej na uwagę i spojrzenie Kamili. Młode dziewice zwykle tak chciwie słuchają, gdy mowa o kochaniu i z takim wdzięcznym wyrazem nieśmiałej ciekawości podnoszą swe marzące oczy na tych, którzy o niem mówią... Ale Kamili oczy nie były marzące, ani nieśmiałe, i nie podniosły się na Kaliksta, tak, jak gdyby on mówił o tem, że w dzień jest widno, a w nocy ciemno, coby nie stanowiło zapewne ciekawego do rozmowy przedmiotu.

    — Babka twoja była bardzo chorą, — mówił dalej Kalikst, widząc że opowiadanie o miłości kochanków nie osiąga pożądanego skutku. — Twoja matka była w rozpaczy, bo wiesz, jak niezmiernie przywiązaną jest córką. Co też to za piękne i silne uczucie, przywiązanie córki do matki! — dodał z sentymentalnym nagięciem głosu i spojrzał znowu na Kamilę.

    Tym razem udało mu się; dziewica podniosła na niego błyszczący wzrok, który zdawał się z całej duszy mówić: o tak!... Spostrzegł to Kalikst, i szyderstwo znowu przemknęło mu po ustach, ale w mgnieniu oka przybrał wyraz twarzy rozrzewniony i mówił dalej:

    — Przyjechałem do twoich rodziców właśnie w chwili, gdy babka twoja, a moja matka bardzo się źle miała, i przyjazd mój był prawdziwie opatrznościowy. Wiesz, jak wieś twoich rodziców jest oddalona od miasta, a zatem od wszelkiego lekarskiego ratunku. Ojca twego nie było w domu, a matka z boleści traciła przytomność. Wnet wziąłem ekstrapocztę, w największą bezdróż puściłem się w drogę do najbliższego miasta, we 24 godzin przebyłem mil piętnaście tam i napowrót, i przywiozłem doskonałego doktora, który wyleczył twoją babkę tak, że dziś zupełnie już jest zdrowa.

    Teraz oczy Kamili patrzyły na Kaliksta z wyrazem, który mówił: o jakże szacuję dobrych synów!

    Kalikst dojrzał, iż korzystne dla siebie na pięknej pannie sprawił wrażenie.

    W tej chwili na dziedzińcu ozwał się donośny głos dzwonka; Matylda żywo powstała.

    — Co to jest? — spytał Kalikst.

    — Druga godzina wybiła, — odpowiedziało dziewczę, — lekcje się zaczynają i profesor W. przyjść musiał.

    — Czy siostrzenica moja nie może dłużej pozostać ze mną? — spytał pan Kalikst, zwracając się ku nauczycielce.

    — Przepisy pensji pozwalają na przyjmowanie wizyt przez uczennice tylko w godzinach rekreacji. — odpowiedziała Kamila powstając i chowając robotę do kieszeni.

    — Trzeba się więc do nich stosować, — rzekł Kalikst, wstając także i podając rękę Matyldzie; — do widzenia, Madziu, wkrótce cię znowu odwiedzę, bo dzisiejsza moja wizyta zachęciła mnie do innych.

    Mówiąc ostatnie wyrazy patrzył na Kamilę, potem wziął kapelusz, pocałował w czoło siostrzenicę, skłonił się z grzecznym uśmiechem i wyrazistem spojrzeniem nauczycielce i wyszedł.

    Po chwili elegancki koczyk, porwany rączemi końmi, z hukiem odjeżdżał od bramy pensjonu, wioząc niedbale rozpartego w nim mężczyznę. Na ustach Kaliksta igrał zwykły mu szyderczy uśmiech, patrzył na dom, w którym uczyła się jego siostrzenica, dopóki nie znikł mu z oczu, poczem uderzył laseczką o dywan, wyścielający powóz i szepnął do siebie:

    — Djabelnie ładna!...

    II

    Słońce miało się ku zachodowi, gdy Kamila G. w skromnem czarnem okryciu i w czarnym kapelusiku z gęstą zasłoną, szybko przechodziła ulice miasta M. Chód jej śmiały i pewny dowodził, że przyzwyczajona była zawsze i wszędzie na własnych tylko polegać siłach, oczy miała spuszczone, a wyraz twarzy bardziej jeszcze surowy i dumny, niż zrana w czasie wizyty pana Kaliksta Graby. Miasto M., zbudowane na wysokiej górze, ma kilka wąskich i krętych ulic, które spuszczając się w dół, prowadzą do szerokiego koryta jednej z największych rzek w kraju. Domy tych ulic drewniane, jednopiętrowe, ozdobione staroświeckiemi facjatkami o jednem oknie, stoją na spadzistościach, pochyłe, jakby zawieszone w powietrzu. Tu jednak, jak wszędzie, myliłby się ten, ktoby sądził z pozoru, bo te niepokaźne domki miały swe wielkie dogodności, a mianowicie ogródki, któremi niemal każdy z nich był otoczony i prześliczny widok na rzekę i rozkładające się na przeciwnym jej brzegu przedmieście. Zresztą były to zwyczajne mieszkania mniej zamożnych ludzi: rzemieślników, drobnych handlarzy, starców obojej płci, potrzebujących świeższego powietrza, niż te, jakie znaleźć można było na paradnych ulicach miasta i częstszych, bo nie ukrytych za wysokiemi piątrami domów, słonecznych promieni.

    Kamila z szerokiej i głównej ulicy, na której znajdowała się pensja pani D., weszła na jedną z tych małych, skromnie zabudowanych uliczek; z tej przeszła na inną podobną i kilka razy zwracała się to w prawo, to w lewo, nigdy nie oglądając się i nie namyślając, jak osoba doskonale znająca drogę, którą idzie. Wreszcie w końcu jednej z uliczek ukazał się szafirowy pas rzeki, po którym igrały czerwone promienie zniżającego się słońca, i wzrok Kamili zatrzymał się na małym, błękitno pomalowanym, otoczonym podobnemi sztachetkami, domku, zgrabnie i czysto rysującym się na tle owocowych drzew małego ogródka. Skoro tylko domek ten ukazał się spojrzeniu idącej panny, wyraz jej twarzy zmieniać się zaczął, jakby dotknięty czarodziejskiem zaklęciem. Oczy jej podniosły się od ziemi, w którą dotąd były utkwione i złagodniały; na ustach zarysował się uśmiech zadowolenia. Im bliżej była błękitnego domku, tem prędzej szła, a doszedłszy do skromnych sztachet, była tak zadyszana szybkim chodem, że musiała stanąć na chwilę. Położyła rękę na klamce od furtki zamykającej mały ogródek i wspiąwszy się na palcach, zajrzała przez sztachety z dziecięcą prawie figlarnością. W ogródku tym, mającym zaledwie kilkaset kroków rozległości wzdłuż i wszerz, było kilka drzew owocowych, pod oknami domku rozkładły się dwie lipy, a u ich stóp barwiło się kilka klombów kwiatowych. Spojrzenie Kamili z niewypowiedzianym wyrazem czułości zatrzymało się między temi klombami, ale nie na kwiatach... Na wąskiej ścieżce, starannie wygracowanej, profilem zwrócona do furtki, stała przeszło pięćdziesięcioletnia kobieta, w czarnej wełnianej sukni i białym, nieposzlakowanej czystości czepku, z pod którego wyglądały dwa pasma siwych włosów, gładko przyczesanych na skroniach. Zajęta była owiązywaniem i oczyszczaniem pięknego krzaku róży, tak bardzo, że nie postrzegła nic w koło siebie.

    Twarz jej była blada i nosiła wyraźne znaki wielkich cierpień życia, ale na czole pooranem mnóstwem zmarszczek i na ustach zbladłych od mnóstwa boleści, z dawnych znać lat nie starty pozostał wyraz szlachetnej godności i dumy; ręce, któremi obrywała z krzaka zwiędłe liście, miały chudość starości, ale białość ich i delikatność świadczyły, iż ciężka praca obcą im była, i że niegdyś musiały one za piękne uchodzić w salonach. Cała postać starej kobiety wysoka i pełna powagi, nosiła na sobie piętno prawdziwej dystynkcji, jaka do śmierci i przez różne koleje losu towarzyszy kobietom, które zrodziły się i spędziły większą część życia na wysokim szczeblu towarzysta.

    Kamila przez parę minut trzymała wzrok utkwiony w bladą i pomarszczoną twarz kobiety, stojącej w ogródku, potem bardzo cicho otworzyła furtkę, na palcach przeszła kilkanaście kroków, i otworzywszy ramiona ujęła ją silnem objęciem i przycisnęła do piersi. Kobieta lekko krzyknęła, ale odwróciwszy się, i ujrzawszy za sobą śmiejącą się twarz Kamili, objęła obu rękami jej głowę i na czole złożyła długi pocałunek.

    — Przestraszyłam cię, droga mateczko? — rzekła śmiejąc się jeszcze Kamila, i poniosła do ust obie ręce matki.

    — O, moja ty figlarko droga! — odpowiedziała pani G., gładząc ręką zarumienioną twarz córki; — jakżem ja dawno cię nie widziała! chodź, usiądźmy na ławeczce...

    Kamila zdjęła kapelusz i okrycie, położyła jedno i drugie na niskiem otwartem oknie i usiadła wraz z matką na drewnianej ławce, stojącej między lipami obok drzwi domu.

    — Przez całe dwa tygodnie nie mogłam cię odwiedzić, kochana mateczko moja, — mówiła, trzymając rękę matki w obu dłoniach; — tak wiele mieliśmy na pensji zajęcia, bo egzamina się zbliżają, i musimy starań dokładać, aby jak należy przygotować do nich uczennice. Ale dziś sobota i pani D. sama mi powiedziała, że mogę opuścić pensję na cały dzień jutrzejszy i wrócić aż w poniedziałek o ósmej zrana. Jak byłam uradowana, opowiedzieć ci nie potrafię; wyobraź sobie, mateczko, że jutro pójdziemy rano do kościoła, razem zjemy objadek, a nad wieczorem poprowadzę cię na przechadzkę. Wieczorami zaś dziś i jutro będę ci głośno czytała, ty to tak lubisz, a przyniosłam z sobą umyślnie śliczną książkę. Co za szczęście, co za szczęście!..

    Mówiąc to, zsunęła się na ziemię, przyklękła przed matką i śmiejącą się twarz ukryła na jej piersi.

    W tej chwili nie była to zimna, poważna i surowa panna, jaką się okazywała wśród ludzi, ale kochające, łagodne, potulne dziewczę.

    — Dobrze, dobrze, moje ty dziecię najlepsze! — odpowiedziała pani G., pieszcząc miękie włosy córki; ale czemże ja tu przyjmę ciebie, mój ty gościu najdroższy? Gdy jesteś u mnie, chciałabym ci nieba przychylić!

    — Jestem już w niebie, gdy jestem z tobą, — szepnęła Kamila, podnosząc ku matce twarz, na której w istocie zajaśniał teraz wyraz niebiański.

    — Ot właśnie przed przyjściem twojem myślałam o piciu herbaty, — rzekła pani G. — będziemy piły razem.

    — A ja będę dziś gospodarowała! — zawołała Kamila i powstawszy, wbiegła szybko do domu.

    Pani G. została na ławce, a z głębi domku przez otwarte okno doszedł do niej głos Kamili, wołający:

    — Kaziu! Kaziu! jak się masz? czy nastawiłaś samowar? bo chcemy już pić herbatę.

    — Jak się ma kochana panienka — ozwał się w odpowiedzi drugi głos, też młody i czysty, — jakże dawno panienka nie była u nas!

    W kilka minut potem dwie kobiety siedziały obok siebie i rozmawiały wesoło. Kamila nalewała herbatę i opowiadała matce o różnych zajściach i sprawach pensji pani D.

    — Dziś mieliśmy wizytę, mówiła między innemi, — do Matyldy W., jednej z najlepszych uczennic pensji, przyjechał wuj, jakiś pan Kalikst Graba. Pani D. kazała mi towarzyszyć Madzi do bawialnego salonu, jak to u nas w zwyczaju, i czy wiesz, kochana mateczko, że pierwszy raz w życiu tak dziwnego widziałam człowieka.

    — Cóż w nim tak dziwnego ujrzałaś? — spytała pani G.

    — Najprzód to mateczko, — mówiła Kamila, — że nie umiałabym powiedzieć, czy jest młody, czy stary, choć widziałam go dobre pół godziny. Włosów siwych nie ma, owszem bardzo czarne; ale twarz blada niezmiernie, i jakby stara. Potem w oczach ma coś takiego, coś takiego, że nie umiałabym opowiedzieć co, a jednak pewna jestem, że to bardzo dobry człowiek.

    — Zkądże wiesz o tem?

    — Opowiadał Madzi takie rzeczy, z których wnieść mogłam, że bardzo kocha swoją matkę i jest dobrym synem.

    — To bardzo piękna strona charakteru, moje dobre dziecko, ale zarazem bardzo naturalna; zresztą słowa ludzkie tak często nie zgadzają się z ich czynami, że całkiem zawierzać im i wnosić z nich o człowieku nie należy.

    — O, moja mateczko! czyż podobna z wieczną niewiarą patrzeć na ludzi? To byłoby bardzo smutno!...

    — Niewiara ta, dziecko moje, przychodzi wraz z ciężkiem doświadczeniem życia, — smutno odpowiedziała pani G., — młode serce twoje mieć jej nie może, i dałby Bóg, aby ona jak najpóźniej w niem zawitała...

    Kamila umilkła i zamyśliła się. Cisza w ogródku panowała zupełna; z daleka tylko dochodził tam turkot powozów na oddalonych ulicach miasta i jednostajny, cichy szum rzeki. Różowe promienie zachodzącego słońca barwiły szyby i szczyty lip, a między gałęziami rozłożystej gruszy blado błyszczał wschodzący młody księżyc.

    — Jak tu u ciebie dobrze i miło, mateczko, to raj dla mnie! — szepnęła w zamyśleniu Kamila.

    Pani G. spojrzała na córkę przeciągle, macierzyńsko, i odrzekła cicho:

    — O innem ja szczęściu, o innym raju marzyłam dla ciebie, gdyś była dziecięciem, niestety!... — I westchnęła głęboko.

    — O moja matko droga! — rzekła dziewczyna, — nie żałuj niczego dla mnie, jam szczęśliwa zupełnie. Jestem młoda i silna, wychowałaś mię tak, że na byt swój zapracować sobie zawsze potrafię, kochasz mię i blisko mnie jesteś, czegoż mi więcej potrzeba? Jeśli kiedy i żałuję świetnej naszej przeszłości, straconego majątku, to tylko dla ciebie. Bo też tobie moja matko, przyzwyczajonej całe życie do obszernych i pięknych salonów, ciasno i smutno musi być w tym domku małym, choć to z anielską cierpliwością ukrywasz; tobie, którą otaczały niegdyś tłumy ludzi, ciężyć musi ta głucha, przez ubóstwo nasze nakazana samotność. Często o tem myślę ze smutkiem serdecznym, i oddałabym szczęście całego mego życia, aby ci twój dawny świetny byt powrócić!

    — Dziecko, — odrzekła pani G., — życie moje już się kończy, a twoje zaczyna dopiero; ja zbliżam się ku mogile, a ty wstępujesz dopiero na długą drogę, która do niej prowadzi. Jeżeli więc mnie cięży ubóstwo, to już na krótko i zważać na to nie warto; ale ty, taka młoda, dobra i piękna, gdybyś jeszcze posiadała dawne bogactwa nasze, jakąż świetną miałabyś przyszłość przed sobą! A wierz mi i przygotuj się do tego, że dola ubogiej dziewczyny, idącej przez świat bez innego wsparcia, jak własna praca i odwaga, ciężką jest zawsze. Ileż trudów, prac, zawodów cię czeka, a w końcu nędza może!... O, to straszne wspomnienie o nędzy dla ciebie, dla ciebie dziecko moje, któraś się urodziła między ścianami bogactw pełnemi, ściga mię, jak widmo nieodegnane! Jeżeli los twój nie ustali się dopóki żyję, myślę, że umierając, będę widziała tę ciemną, brzydką nędzę, porywającą cię w odmęt niedoli, i ciężkie będzie skonanie moje!...

    — Nie miej tak smutnych myśli, matko! — odrzekła Kamila, biorąc jej ręce w swoje, — zaufaj Bogu i sile mojej, zaprawionej od dzieciństwa do śmiałego patrzania w twarz złemu losowi. Wszakżem miała lat dziesięć tylko, jak się spełniły nieszczęścia nasze, jak źli ludzie odebrali nam ojca mego i mienie. Od tej pory ty matko codziennie przykładem swym uczyłaś mię nie lękać się ubóstwa, zaprawiałaś mię do pracy i łamanie się z sobą samą. Nie lękaj się więc; co będzie to będzie, co się stanie ze mną, to się stanie, a ufajmy, że nic się nie stanie tak złego, abyś matko potrzebowała kiedyś boleć nademną.

    — Rozumne i odważne jesteś dziecko Kamilo, ale zawsze dziecko jeszcze, i pojąć nie możesz, co cię czeka i jakie walki staczać ci w życiu przyjdzie. A ja, co znam życie i ludzi, dopóty drżeć o ciebie nie przestanę, dopóki nie ujrzę, iż masz silniejszą opiekę i pewniejsze wsparcie, jak twoje własne, kobiece siły. Wyraźnie mówiąc, dziecko moje, wtedy tylko będę spokojna i szczęśliwa, gdy wyjdziesz za mąż i ustalisz położenie swoje na przyszłość całą.

    — Nigdy jeszcze nie myślałam o tem, — odrzekła Kamila, — ale zapominam pokazać tobie moja matko, com dla ciebie przyniosła, — dodała, — jakby chcąc zmienić rozmowę, i rozwinęła przed matką zwój papieru, który przyniosła z sobą i przyszedłszy, położyła na ławce.

    — Portret twego ojca! — zawołała pani G., — zkąd to masz, Kamilo?

    — Skopiowałam go najwierniej, jak mogłam z małego dagerotypu, jaki noszę na piersi w medaljonie. Jakże znajdujesz, mateczko, czy dobrze mi się udał?

    — Wybornie! — rzekła pani G., — wybornie powiększyłaś go. Pięknie rysujesz, dziecko moje.

    — Portret ten wiele mnie pracy kosztował, ale pracy miłej; poświęciłam jej wszystkie godziny rekreacyjne od miesiąca, i dziś dopiero skończyłam. Gdym rysowała, zdawało mi się, że rozmawiam z ojcem moim; każdy rys jego twarzy przemawiał do mnie. Upewniam cię mateczko, że były to najmilsze godziny, jakie przepędziłam na pensji.

    — Mój Boże! — mówiła pani G., łzawem okiem wpatrując się w portret, — mój Boże! ile wspomnień twarz ta budzi we mnie, jakże bardzo kochałam tego człowieka, jakże okrutnie mi go odebrano! Piękny to był człowiek, ojciec twój, Kamilo, o dumnych oczach i szlachetnem czole, tyś do niego podobna. Duszę miał także dumną i rycerską; myślał głęboko, kochał namiętnie, a dla tego, co kochał poświęcał się bez granic. Pamiętasz pewnie piękny pałac, w którym się urodziłaś, tam mieszkałam z nim razem, wśród mnóstwa sług, krewnych i przyjaciół. Ty urodziłaś się w pokoju obitym drogiemi kobiercami, a gdyś spała w kołysce, otaczający tłumili starannie odgłos swych kroków, aby snu twego nie przerwać. Ileż razy siedząc nad tobą uspioną, marzyliśmy oboje o przyszłości twojej! Lata biegły bez chmury, ozłocone miłością naszą wspólną, i twojem dziecięcem szczebiotaniem, wśród ogólnego szacunku, którym otaczano twego ojca, jako jednego z najzacniejszych, a zarazem najważniejszych ludzi w kraju, wśród dostatków i nadziei. Miałaś lat dziesięć, gdy nieszczęścia zaczęły spadać na nas, z których największem była śmierć twego ojca. Gdybym ciebie nie miała, umarłabym także, dla ciebie powinnam była i chciałam zostać na ziemi. Z miłości mojej zostało mi tylko wspomnienie; z bogactwa ta odrobina, jaką posiadam. Córko moja! pamięć ojca twego niech błogosławioną będzie w sercu twojem jako ołtarz święty, przed którym módl się pobożnie w każdej boleści i radości twego życia...

    Gdy to pani G. mówiła, Kamila milczała, ukrywszy głowę w fałdach sukni matki, gdy podniosła ją po chwili, twarz miała zalaną łzami. Nie rzekła nic, tylko obu rękami objęła matkę i przycisnęła się silnie do jej piersi.

    Po chwili zamknęły się otwarte dotąd okna domu i cisza zupełna zaległa w koło.

    Jeśliby szlachetne jakie serce słyszało tę rozmowę dwóch kobiet w ogródku, wezwałoby zapewne dla nich wszystkie błogosławieństwa nieba, za tę ich gorącą miłość wzajemną, za ich bole przebyte. Niebo słyszało rozmowę tę i widziało ich serca; małoż ono na młodą i niewinną głowę Kamili błogosławieństwo zesłać czy potępienie?...

    Są ludzie, których życie dramatem jest bolesnym od kolebki do grobu. Kamila miałaż być jedną z tych ulubienic boleści?...

    III

    W dość dużej i pięknej sali najwytworniejszej restauracji miasta M., o niezbyt późnej wieczornej porze, stał stół nakryty na ośm osób, i oświetlony kilkunastą świecami palącemi się w złocistych kandelabrach. Sala pusta była jeszcze i tylko kilku lokajów w czarnych frakach i białych rękawiczkach kręciło się koło stołu, ustawiając butelki i kosze z owocami, przysuwając krzesła, wreszcie spuszczając gęste zasłony czterech okien wychodzących na ulicę.

    — Słuchaj Jaśku, — ozwał się jeden z nich z trudem podnosząc z ziemi ogromny kosz pełen butelek; — nie wiesz ty czasem, ktoto zamówił tę kolację na ośm osób i najął salę na całą noc dzisiejszą?

    — Djabeł go wie! — odpowiedział Jaśko, który zapaliwszy ostatnią świecę w kandelabrze, rzucił się na kanapę stojącą pod ścianą, w postaci znękanego człowieka; — djabeł go wie, jak się on tam nazywa, ale niech go siarczyste zapalą za to, że tyle nam pracy przysporzył!

    — Dziękuję panie Janie, że mnie waćpan zrobiłeś djabłem, — ozwał się łysy i wąsaty lokaj zajęty składaniem serwet.

    — Alboż co?

    — Bo ja wiem jak się nazywa ten pan, co kolację zamówił.

    — No to jakże?

    — Pan Kalikst Graba.

    — Jak żyję nie słyszałem tego nazwiska.

    — A bo on tydzień temu dopiero przyjechał z Warszawy.

    — A zkądże ty to wiesz wszystko?

    — Ot, bo najął trzech lokajów: jednego mego brata, drugiego stryja, a trzeciego stryjecznego brata.

    — Hi, hi, hi, a to u waćpana lokajska familja.

    — Oho, tem to pochwalić się mogę, z dziada pradziada lokajska, parobkiem nikt z nas nie był, jak nieprzymierzając... — i wskazał palcem na młodego odwróconego odeń chłopaka.

    — Ależ ten pan Graba bogaty, kiedy aż trzech lokajów najął!

    — Oho! jak Krezus!

    — Jak to?

    — Jak Krezus.

    — Któż to Krezus?

    — A to był król polski, co miał tyle złota, że gdyby niem całe miasto zasypał, toby jeszcze zostało.

    — Ho, ho, Marcinie, a zkąd ty takiego rozumu nabrał, że wiesz jak króle się nazywali?

    — Nie na darmo człowiek służył całe życie po wielkich dworach, — z dumą odpowiedział Marcin, — a jakie pokoje najął ten pan Graba! — strach, najpiękniejsze w całem mieście, meble z Warszawy sprowadził, cztery konie trzyma i taki piękny ma koczyk, jak pan marszałek Bogacki.

    — Bogaty być musi, bo i dzisiejsza kolacyjka jak nic, ze dwieście rubli kosztuje.

    — Pewno! trzy kosze szampańskiego, a cztery innego wina, a cukry, a pomarańcze, a zwierzyna; strach! a nam gospodarz kazał fraki włożyć! Już dawno u nas takiego święta nie było!

    — O to będą hulać!

    — Aj, aj!

    — I w sztosika?

    — Pewno!

    — Słychać, że straszliwie gra w karty.

    — Kto?

    — A ten pan Graba.

    — Ho, ho, to dobra u niego służba!

    — Oho!

    — A czego on tu przyjechał do M.?

    — Djabeł go wie.

    — Teraz ja aspanu dziękuję, panie Marcinie.

    — A za co?

    — Że waspan zrobiłeś mnie djabłem.

    — Hi, hi, a to jak?

    — Bo ja wiem po co tu przyjechał.

    — No, a po co?

    — Ograł pewno w Warszawie wszystkich paniczów i przyjechał tutejszych ogrywać.

    — Hi, hi, hi, — zaśmiało się razem kilku lokajów, — jaki ty mądry Jaśku!

    — Nie darmo człowiek całe życie u bogatych paniczów służył, — odpowiedział Jaśko, i zaśmiał się grubem lokajskiem szyderstwem.

    Nakrywanie stołu było już skończone i lokaje odstąpiwszy odeń kilka kroków, przypatrywali się temu błyszczącemu kryształami i srebrem dziełu rąk swoich.

    — Wiecie aspaństwo, — ozwał się Marcin z zamyślenia skrobiąc jednym palcem łysinę, — że te panicze strasznie głupi ludzie.

    — Hi, hi, hi! — zaśmieli się inni chórem, — albo co?

    — Ot, naprzykład! żeby tak człowiek miał tyle co oni, toby sobie siedział jak u Pani Boga za piecem z żonką i dziećmi, jadłby spokojnie kawałek chleba do śmierci i drugiemu by jeszcze udzielił. A to przepiją, przegrają i potem gwałtu! skweres! bieda! biegają od żyda do żyda: — „a pożycz, bądź łaskaw! a ulituj się! a na dwudziesty procent! a stryj umrze, to oddam!" — Żyd pożycza, pożycza, aż i cała fortuna w żydowskie ręce przejdzie i panicz goluteńki jak święty turecki, idzie w świat z biczykiem na głód i chłód, a czasem jeszcze i dzieciom przychodzi z głodu umierać. Fe, głupi ludzie, dalibóg głupi!

    Całe zebranie lokajów głęboko zamyśliło się, słuchając tych rozwag Marcina.

    — To prawda, — odezwał się po chwili jeden z nich, — żeby tak człowiek miał tyle pieniędzy, toby spał sobie spokojnie od rana od wieczora i o nicby nie dbał.

    Pojętną twarz Marcina przebiegł złośliwy uśmiech.

    — Eh! bo to widzisz waspan, — odrzekł, — już to widać Pan Bóg tak dał, że każdy na tym świecie ma swoje szczęście. Ot naprzykład: kupieckie szczęście liczyć pieniądze, księżowskie pacierze mówić, doktorskie biednych ludzi w nieszczęściu ratować, lokajskie spać, a pańskie hulać.

    Marcin zaledwie miał czas skończyć swe filozoficzne uwagi nad różnemi rodzajami szczęścia ludzkiego, bo na wschodach restauracji ozwał się wielki gwar męskich głosów, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do sali weszło ośmiu mężczyzn wesoło śmiejących się i rozmawiających.

    — Punktualni jesteście panowie, jak zegarek podróżującego lorda! — zawołał mężczyzna, który wszedł na ostatku, i rzucił na pierwsze lepsze krzesło kapelusz i laskę.

    — Zabawny też to traf, na honor, żeśmy się tu tak wszyscy razem zeszli.

    — Nie chcieliśmy, abyś czekał na nas, zacny Amfitryonie, i pospieszyliśmy złożyć ci należne dzięki za twe uprzejme zaproszenie, — odpowiedział niski i otyły mężczyzna z ogromną łysiną, dwoma brodawkami na mięsistej twarzy i szaremi ruchliwemi oczkami.

    — Raczcie przebaczyć panowie, — mówił ów Amfitryon, — że nie przyjmuję was dzisiaj, jakbym chciał w mojem własnem mieszkaniu, ale się jeszcze ono nie zupełnie urządziło, a czekać byłoby za długo dla mej niecierpliwości, z jaką chcę zabrać z wami bliższą znajomość. Bo życie bez wesołych towarzyszy nic nie warte, nieprawdaż panowie?

    — Zapewne, jak bez dobrego wina! — zawołał jeden z gości.

    — Jak bez pięknych oczu! — zawtórował drugi.

    — Jak bez poczciwej talji kart! — powtórzył trzeci.

    — Wyborny macie smak panowie, — zaczął znowu gospodarz, — i widzę, że przeczucie moje było trafne, wiodąc mnie tutaj po szczyptę wesołości. Słyszałem, że w M. młodzież jest pełna poezji, lubi zielone pole, różowe kaskady płynów nadreńskich, uroczą muzykę szkła i klasyczne kształty nowożytnych Westalek. Nie omyliły mnie te zaszczytne o was wieści. Dobra gwiazda moja sprowadza mnie tutaj i ułatwia spotkanie i znajomość z wami. Panowie, proponuję toast na cześć mojej dobrej gwiazdy! Służba, węgrzyna! Zacznjemy od węgrzyna panowie! To nektar, którym przodkowie nasi rozgrzewali swoje serca, wychodząc przeciwko pik tatarskich; teraz Tatarów nie ma, ale są asy pikowe. Panowie! więc węgrzynem rozgrzewajmy nasze serca przed bitwą o pikowe asy!

    — Brawo! — zawołali chórem młodzi ludzie, — rozgrzewajmy nasze serca przed walną bitwą na zielonem polu.

    — Szklankami panowie, szklankami! — krzyknął gospodarz, — kieliszki niech służą damom i uczonym; my co żyjem na żart, nie na żart pijmy!

    W mgnieniu oka w ośmiu dłoniach podniosły się szklanki pełne pąsowego płynu i jeden z gości zawołał donośnie:

    — Panowie! wnoszę zdrowie naszego nowego towarzysza, dzisiejszego Amfitryona nas wszystkich: pana Kaliksta Graby.

    — Zdrowie Kaliksta Graby! — powtórzył chór.

    — Zdrowie dzielnej młodzieży obecnej! — odpowiedział gospodarz, i gwar ośmiu głosów śmiejących się i rozmawiających, dźwięk szkła i stuk korków wyskakujących z butelek napełnił salę.

    — Służba! półmiski! — zawołał pan Graba uderzając nożem o szklankę.

    Wielki ruch powstał między lokajami i wnet stół pokrył się najwykwintniejszą kolacją, jaką w mieście M. sporządzić można było.

    — Teraz panowie, — rzekł pan Graba wskazując gościom swym krzesła, któremi stół był zastawiony, — siadajcie i po kawalersku! jeść, pić, śmiać się, mówić wszystko, co ślina do ust przyniesie, bardzo proszę, a we wszystkiem ja wasz wierny i uniżony towarzysz i sługa.

    Na kilka minut gwar ustał; restaurator, w którego sali młodzieńcy biesiadowali, słynął z doskonałego przyrządzania pasztetów i ryb na zimno; zaostrzony więc węgrzynem i wesołością uprzedniej rozmowy apetyt ucztujących, przez parę chwil zmusił ich do milczącego tylko poruszania ustami przy pomocy nożów i widelców. Wkrótce jednak rozpoczęły się znowu rozmowy prowadzone między siedzącymi obok siebie osobami, cichsze od poprzednich i często przerywane milczącą, ale czynną admiracją kulinarnych arcydzieł.

    Pan Graba, odkąd zaczęła się kolacja, mało mówił, nic prawie nie jadł i popijał tylko zwolna słodkie Lachryma Christi. Nerwowe drgania ust jego i policzka stawały się coraz częstsze, a w oczach miał wyraz człowieka zajętego wyłączną jakąś myślą. Wkoło stołu, niesiony na biało odzianych dłoniach lokajów, obiegał olbrzymi szczupak pokryty galaretami różnych barw i odcieni, a innemi piastowane dłońmi goniły za nim pyszne sosy: musztardowe, szparagowe, winne i t. p

    Szczupak i sosy sprawiły znowu ogólne milczenie, w czasie którego pan Kalikst Graba, który nie dotknął półmiska, w te się odezwał słowa:

    — Szanowni panowie i mili towarzysze! może nie uwierzycie temu co powiem, a jednak świętą będzie to prawdą, że był czas, w którym czytywałem książki; wprawdzie zniknął on już w dawnej przeszłości pomroce, niemniej jednak istniał kiedyś. Otóż w owej porannej dobie mego życia wyczytałem — gdzie? już nie pomnę, że w dawnej Grecji zwolennicy sekty Epikura lubili krasić swoje uczty opowiadaniem wielkich czynów dokonanych przez bohaterów ludzkości, albo rycerskich epizodów wyjętych z dziejów Hellady. I na honor, dobry gust mieli, albowiem wszelka roskosz nabiera większej ceny, gdy obok niej wyobraźni naszej przedstawi się nędza, i błogo zaprawdę być musiało ulubieńcom fortuny zjadać pasztety z języczków kogucich i spoczywać w łożach zasłanych różami: gdy opowiadający stawił im przed oczy ludzi gryzących z głodu twardy kawał chleba i spiących na ziemi wilgotnej w imię jakiegoś głupstwa zwanego przez nich obowiązkiem. Ja panowie, jako wierny wyznawca wszystkich artykułów Epikurejskiej wiary, zamierzam teraz na korzyść waszą i swoją wznowić ów zwyczaj starożytnych biesiadników i zabawić was przez chwilę opowiadaniem. Ale nie lękajcie się, abym chciał wznowić u was wspomnienia szkolne i postawić wam przed oczy historję jakiego wielkiego męża, albo żywot świętego męczennika. Oto poprostu opowiadanie moje będzie miało za przedmiot moją własną bijografję. Mam nadzieję, że nie uśniecie przy niem ze znudzenia; a opowiadać to tu ją pragnę z dwóch powodów: primo, czuję się niejako w obowiązku dać się wam lepiej poznać; secundo, uważam się za jednego z bohaterów mego wieku, za człowieka, który odgadł tajemnicę życia, i spodziewam się, że znajomość egzystencji mojej i teorji, która nią rządzi, nie będzie dla was bez korzyści. Zatem panowie, ku przyjaźni naszej i zbudowaniu waszemu, zaczynam bijografję moją toastem na cześć bohaterów wesołego życia!

    — Niech żyją! — zagrzmiał chór i brzękły kielichy, a zarazem kilka dłoni wyciągnęło się do Kaliksta.

    — Dzielny nasz Amfitryon! — mówił jeden z gości.

    — Tęgi chłopiec! — wołał drugi.

    — Co za nieoceniony towarzysz!

    — Nowe życie wleje w nasze towarzystwo!

    — Słuchajmy, słuchajmy bijografji!

    Pan Graba przyjmował i oddawał uściski rąk, uderzał swym kieliszkiem o kieliszki towarzyszy; twarz jego pokryła się wyrazem ciemnego zadowolenia, lewe oko mrugnęło nerwowo kilka razy i szepnął do siebie przez zaciśnięte zęby:

    — Zaczynam panować nad nimi; dobrze, tego mi trzeba!

    Gwar ucichł, mężczyźni zasiedli każdy na swem miejscu, zaczęto roznosić wety. Na talerzach ukazały się złociste pomarańcze, pąsowe poziomki, cukry w różnobarwnych papierkach, przed każdym z gości stało kilka w pół napełnionych kieliszków i szklanek; na całym stole panował nieopisany nieład stojących i leżących butelek, rozrzuconych kwiatów, rozlanych sosów, rozsypanego pieprzu i błyszczących papierków.

    Pan Graba oparł się o poręcz krzesła, wyciągnął jedną rękę na stole, a w drugiej trzymając kieliszek i patrząc na obecnych z wyrazem tryumfu i przewagi, zaczął w ten sposób:

    — Panowie! znacie mnie od dwóch zaledwie tygodni i stosunek z wami, który wierzcie mi, cenić umiem, zawiązałem tylko w skutek szczęśliwego trafu. Wiecie więc o mnie to tylko, że się nazywam Kalikst Graba; jeśliście znajomi z herbarzem Niesieckiego, wiecie i to, że rodzina Grabów ma 300 lat szlachectwa, i ślepowrona z podkową w pieczęci; możeście zresztą o tem jeszcze słyszeli, że Grabowie pochodzą z gubernji N., dość ztąd oddalonej i posiadali tam, a i posiadają jeszcze wielkie dobra. O reszcie wnet wam opowiem. Urodziłem się w szczęśliwem położeniu syna jedynaka, bo oprócz mnie, jedną tylko córkę nieba dały rodzicom moim i to o lat 10 starszą odemnie. Ojciec mój był — tak mi opowiadano — człowiek surowych obyczajów i cieszył się opinją wielkiej uczciwości, ale umarł, gdy miałem lat ośm, w sam dzień ślubu mojej siostry, która w parę tygodni potem odjechała z mężem daleko od rodziny, bo właśnie aż w tutejszą gubernię. Zostałem więc u matki prawdziwym jedynakiem i bez granic ulubionym. Do lat dziesięciu nie uczyłem się niczego; biegałem tylko z biczykiem ze złoconą gałką, straszyłem nim kury na folwarku, żaby nad stawem, ale przyznać to sobie mogę, że człowieka nie uderzyłem nim nigdy, choć mi to zupełnie wolno było uczynić. I czegoż to mi było nie wolno? tłukłem przez swawolę ulubione filiżanki matki, strzygłem nożyczkami jej tureckie szale, wyrywałem z rąk lokajów półmiski, które mi nie były do smaku i wyrzucałem je za okna, a za to wszystko otrzymywałem od matki pieszczotliwe uderzenia po twarzy i żartobliwe słowa: — oj, ty figlarzu, figlarzu! — a potem pocałowanie w czoło. Kochana moja matka!...

    Ostatnie wyrazy Kalikst wyrzekł z nieopisanem szyderstwem, zaśmiał się przez zęby i poniósł do ust kieliszek.

    — Poczciwa mamunia! — rzekł jeden z gości, a inni zawołali:

    — Słuchajmy dalszego ciągu!

    Kalikst mówił dalej:

    — Kiedym miał lat 10, dostałem dwie guwernantki, jednę szwajcarkę, drugą niemkę. Niemka ciągle spała, albo robiła pończochę, bo była stara i głupowata, szwajcarka ciągle kochała się i czytała romanse, bo była młoda i romansowa. Obie uczyły mnie mówić i pisać temi dwoma językami, grać na fortepianie, i... niczego więcej. A, prawda! Szwajcarka uczyła mnie jeszcze rozumieć francuskie romanse, które kazała mi czytywać sobie do godziny dwunastej lub pierwszej w nocy, a gdym czego w nich nie pojmował, tłumaczyła mi z niewypowiedzianą dokładnością i wymową... Na honor, miła to była dziewczyna, i sądzę, że gdym miał lat czternaście, trochę się w niej kochałem; byłbym jej może nawet oświadczył moje afekta, ale pewne odkrycie powstrzymało moje zapały. Pewnego dnia zobaczyłem wypadkiem, że ładna Szwajcarka ściskała w altanie rękę pisarza prowentowego. Widok ten taką wściekłą napełnił mnie rozpaczą, żem poszedł nad staw, przesiedziałem tam cały dzień, nic nie jedząc, i ze złości zabiłem pejczykiem dwie żaby. Sądzę, że to był jedyny wypadek mego życia, w którym cierpiałem z miłości, to też nazajutrz przyszedłem do rozumu i postrzegłszy szesnastoletnią córkę ogrodnika, która plęła warzywo, zauważyłem, że miała śliczną pąsową buzię i zacząłem się do niej zalecać. Dziewczyna pobiegła do ojca swego na skargę; stare ogrodniczysko powlekło się z żalami do matki, alem uprzedził burzę, i sam wszystko powiedziałem. Z razu matka moja nachmurzyła się, ale gdy uśmiechnąłem się do niej, i objąłem za szyję, złagodniała i tylko zaleciła mi, abym drugi raz takich rzeczy nie robił.

    — Już to w ogólności geniusze objawiają się wcześnie, — przerwał ze śmiechem jeden z gości.

    — Tak, panowie, — mówił dalej pan Graba, — to też i na mojem młodzieńczem czole wcześnie zajaśniała wróżba przyszłej wielkości. Chlubię się tem i opowiadam dalej:

    Gdym miał lat szesnaście, byłem piękny jak paź Cherubin, doskonale mówiłem po francusku, grałem zamaszyste mazury i sentymentalne nokturny, tańczyłem nieporównanie, słowem edukacja moja zdawała się skończoną. Zacząłem być ulubieńcem pań w sąsiedztwie i zamyślałem właśnie tryumfy przenieść z garderoby do salonów, gdy przyjechał do nas stary krewny mojej matki i popsuł mi wszystkie szyki. Naprzód zaczął wymawiać mojej matce, że nie oddała mnie do szkół, ale chowała w domu przy guwernantkach jak dziewczynę. Matka rozpłakała się i powiedziała, że rozstać się ze mną było nad jej siłę.

    — A więc oddaj go pani przynajmniej teraz do jakich szkół publicznych, poszlij go do uniwersytetu.

    — Na cóż mu to? — mówiła moja

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1