Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Więzień zemsty
Więzień zemsty
Więzień zemsty
Ebook445 pages8 hours

Więzień zemsty

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

O czym ta opowieść?
Rok 1984, komunistyczna Polska. Władze przygotowują się do usunięcia kolejnej niewygodnej przeszkody. Celem jest ksiądz, który dla wielu ludzi jest symbolem wolności słowa i wiary w Polskę niepodległą. Jednak prawo w ustala grupa pseudopatriotów, którzy wolą Polskę silną w kajdanach, niż słabą na wolności. Głównym, choć nie jedynym bohaterem książki jest Marek Morwin. Były agent Służb Bezpieczeństwa. Niegdyś mordował ze skrzywionym pojęciem walki dla dobra ojczyzny.
Po upadku komunizmu trafił do więzienia i choć próbował odsiedzieć swoje w spokoju, odzywa się do niego przeszłość. Pewne czyny nie mogą zostać wymazane od tak, jednym należy się kara, prawo do jej wykonania. W powieści sensacyjno-kryminalnej „Więzień zemsty” obserwujemy jak pęd do władzy czy pogoń za zemstą właśnie, sprawia, że ludzie stają się źli. Polska – lata 1979 – 2006. Zmieniał się ustrój, ale nie zawsze zmieniali się ludzie trzymający władzę. Na łamach tej pomieszanej chronologicznie opowieści otrzymujemy puzzle, z których sami musimy ułożyć odpowiedzi. Kto chce bogactwa, kto sprawiedliwości, kto władzy, a kto zemsty? Nie istnieją tu bezinteresowne postacie, nic nie jest czarne czy białe. Komu śmierć, komu życie? Jedną z kości niezgody będzie przedmiot zwany „Pandora”. Co spowoduje jej otwarcie?
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateApr 30, 2015
ISBN9788378594987
Więzień zemsty

Read more from Rafał Wałęka

Related to Więzień zemsty

Related ebooks

Related categories

Reviews for Więzień zemsty

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Więzień zemsty - Rafał Wałęka

    Wałęka

    O czym ta opowieść?

    Rok 1984, komunistyczna Polska. Władze przygotowują się do usunięcia kolejnej niewygodnej przeszkody. Celem jest ksiądz, który dla wielu ludzi jest symbolem wolności słowa i wiary w Polskę niepodległą. Jednak prawo ustala grupa pseudopatriotów, którzy wolą Polskę silną w kajdanach, niż słabą na wolności. Głównym, choć nie jedynym, bohaterem książki jest Marek Morwin. Były agent Służb Bezpieczeństwa. Niegdyś mordował, kierując się skrzywionym rozumieniem walki dla dobra ojczyzny.

    Po upadku komunizmu trafił do więzienia i choć próbował odsiedzieć swoje w spokoju, odzywa się do niego przeszłość. Zastanawia się czy tak naprawdę był kiedykolwiek wolnym człowiekiem. Pewne czyny nie mogą zostać wymazane od tak, jednym należy się kara, drugim prawo do jej wykonania. Kto chce bogactwa, kto sprawiedliwości, kto władzy, a kto zemsty? Nikt nie jest bezinteresowny, nic nie jest czarne czy białe. Komu śmierć, komu życie? Odpowiedzi może dać przedmiot zwany „Pandora".

    Rozdział 1.

    18 października 1984. Nieznana lokalizacja.

    Trzech potężnie zbudowanych milicjantów wlekło ciało półprzytomnego mężczyzny. Pokaz siły, jako twardej pięści władzy. Ciągnięty mężczyzna być może dałby radę iść samemu, ale w ten sposób protestował.

    – Macie siłę bić, miejcie siłę nieść. Nie złamiecie mnie, nie złamiecie i Polski – wołał zakrwawiony mężczyzna.

    – Odejść od drzwi! Wypad pod ścianę, wszyscy! – rozkazał władczym tonem jeden z milicjantów, podczas gdy dwaj pozostali rzucili młodego mężczyznę do celi. Jeden z nich splunął pod nogi milicjanta. Dłoń obrażonego funkcjonariusza spoczęła na kaburze z pistoletem. Od wyciągnięcia broni powstrzymał go dowódca.

    – Niech szczury gniją dalej. – Dowódca niemal wywlekł z celi wściekłego milicjanta. Zamknęli drzwi i obiecali, że wrócą tu po kolejnego więźnia. Brodacz i kilku współwięźniów podeszło do leżącego na brzuchu mężczyzny. Oddychał ciężko. Obrócili go na plecy. Jęknął. Towarzysze zobaczyli pod szyją zakrwawioną koloratkę. Biała, splamiona czerwienią, niczym polska flaga.

    – Maglowali cię? Co mówiłeś? – Brodacz cucił majaczącego człowieka w koloratce. Otumaniony rozglądał się po celi.

    – Gdzie jestem? Kim jesteś? – pytał ksiądz.

    – To nasze piekło, a za ścianą diabły. – Brodacz wyglądał na przywódcę trzymanych tu więźniów.

    – Nie bluźnijcie. Jezusa nie złamali to i nas nie ruszą. – Ksiądz poprawił swoją koloratkę i usadowił się pod ścianą. Bolały go plecy, a w stopy było mu zimno od betonowej podłogi.

    – Diabeł to też komuch – rzucił sceptycznie niski, łysiejący mężczyzna zza pleców Brodacza.

    – Mrówa zawsze zrzędzi, wieczny pesymista.

    – W dzisiejszych czasach ciężko o optymizm – dodał Mrówa. Mężczyzna w zakrwawionej koloratce zaśmiał się. Reszta zgromadzonych w celi otoczyła księdza jakby miała wysłuchać opowieści wodza plemienia. Nowy więzień wzbudzał podejrzenia, ale koloratka była ceniona wyżej. Przed nimi nie siedział bohater, ale zwykły ksiądz, od którego wymagano spowiedzi.

    – Koledzy wybaczą, ale chamstwem się zaraziłem od tych mundurowych. Ksiądz Jakub do usług. – Przedstawiając się mężczyzna w zakrwawionej koloratce starał się wyglądać godnie. Obolały wyciągnął dłoń na powitanie. Brodacz, jako pierwszy niepewnie uścisnął rękę. Reszta zrobiła to dopiero po chwili.

    – Ksiądz wybaczy, są nieufni. Nawet wobec Boga.

    – Bóg też do nich rękę wyciągnie, gdy przyjdzie pora – mówił duchowny.

    – Dobra farosz, fajnie godosz, ale godej coś chlapnył hadziajom. O co pytoli? – Chuderlawy rudzielec kucający przy księdzu Jakubie podskoczył bojowniczo. Rudowłosy miał ksywę Ślązak i pochodził z Gliwic, a dokładnie z Łabęd.

    – Pytali o to samo co was wszystkich.

    – A ksiundz to skąd wi o co nos pytali? – kontynuował Ślązak.

    – Bo to komuna, jeden mózg, jeden tok myślenia. My powinniśmy być też jak pięść, razem i nie dać się tym, tym, wybaczcie koledzy, ale nieźle mnie obili. – Ksiądz osunął się nieco na bok. – Gdzie jesteśmy? – zapytał duchowny.

    – Nie wiemy. Ciemno, śmierdzi. Wilgoć. Ślązak górnikiem jest to twierdzi, żeśmy pod ziemią.

    – Bo to prowda. Pitnyć nima jak bo wszyndzie te kacapy.

    – Widzę, że i was… Na spowiedź wzięli. Nie damy się, prawda? – Ksiądz Jakub spojrzał na resztę więźniów. Chciał ich podnieść na duchu.

    – Jak ojciec tu trafił? – pytał brodacz.

    – Pewnie jak wszyscy, za żywota. Ktoś do mnie zadzwonił, na plebanię, że pilna sprawa. Przyszli, zwinęli bez wytłumaczenia no i jestem. Nawet skarpetki mi zabrali.

    – My koszulkami obwiązujemy nogi, gramy na czas, bo te barany tak chcą nas złamać. Podłoga zimna, pochorujemy się i myślą, że wtedy się nam do dupy dobiorą. Przepraszam księdza.

    – Brzydkie czasy to i brzydkich słów wymagają. – Ksiądz Jakub rozejrzał się po twarzach więźniów. Wszyscy, tak jak i on mieli spuchnięte, obite twarze. Zobaczył zarówno zwątpienie, jak i upór. Nie umiał tego opisać. Zmęczone twarze, ale silne charaktery.

    – Proszę księdza, ci na górze, to tylko pałować potrafią. Plaga, zaraza, chcą nas udupić. To już nie Polacy, to komuchy.

    – Chrześcijan prześladowano, ale przetrwali. Uparte skurczybyki z nas Polaków, prawda? Nie damy się ruskim jak Jezus nie dał się diabłu. – Ksiądz Jakub swoim poczuciem humoru zyskiwał sympatię współwięźniów. Zaufali mu, potrzebowali takiego przewodnika.

    – Ksiundz godo jak tyn farosz, Pole, Pokie…

    – Popiełuszko Ślązak, Popiełuszko.

    – Przeca godom.

    – Takie porównania to dla mnie zaszczyt. Kiedyś miałem okazję go poznać, sympatyczny i silny człowiek. Potrzebujemy takich więcej.

    – Jo się nie zdziwia jak tu z nomi wyląduje i go pobiją jak…

    – Ślązak, nie kracz – zganił go jeden z więźniów.

    – Przycież prowda godom.

    – Wlewa nadzieję w ludzi, w te puste czasy. Dlaczego mieliby mu coś zrobić? To niechrześcijańskie – stwierdził Jakub.

    – Myślą, że to przywódca solidarności w sutannie. Wódz rewolucji – powiedział podniosłym tonem jeden z więźniów.

    – A nie jest? Wiele o nim mówią – dopytywał ksiądz Jakub. – Na swój sposób jest liderem, za którym możemy pójść.

    – Odpocznij. Niedługo znów przyjdą. Nie każdy wraca, ale musimy być silni, solidarni.

    – Musimy wierzyć. – Duchowny poprawił koloratkę.

    Kilka godzin później... (18 października 1984)

    Księdza Jakuba zbudziły krzyki milicjantów. Przyszli po jednego z więźniów. Paweł Patocki nie protestował. Wstał i pewnym krokiem odszedł z mundurowymi.

    – Walą na ślepo, po kolei. Nikt nic nie sypnie, o cokolwiek pytają. Będą go bili, torturowali, a potem wróci tutaj. Wezmą następnego.

    – To dlaczego tak spokojnie siedzimy? Nic z tym nie można zrobić?

    – Ksiądz to ksiądz, ale jednak młody. Nie rozumie, że tu chodzi o idee. Nie jesteśmy jak komuniści. My wierzymy w wolną Polskę, wspólną, ale nie ślepą.

    – A Polska nie jest wolna? Niemców już nie ma, Rosjanie ich wykurzyli – ksiądz przerwał.

    – Ruscy przyszli i rozsiedli się jak u siebie. Prawda jest taka, że nie są lepsi od Hitlera. Po 45 Polska spadła z deszczu pod rynnę i do dziś toniemy w gównie, które sami tu wpuściliśmy. Nie odzyskaliśmy niepodległości.

    – Trzeba wierzyć – mówił ksiądz Jakub.

    – Wierzymy, wierzymy. Bo co nam innego pozostało.

    – Bóg nie bez celu na próby nas wystawia.

    – Bez obrazy ojcze, ale czasami mam wrażenie, że Bóg gada po rusku.

    Ksiądz Jakub nie chciał się dalej kłócić. Podszedł do niego nieśmiało jeden z więzionych mężczyzn. Miał może jakieś 30 lat, ale wyłysiał niczym starszy Pan. Pięknym uzębieniem też nie mógł się pochwalić.

    – Szczęść Boże. Przepraszam, pan jest księdzem i… – zagadnął nieśmiało klękając przy Jakubie.

    – Yyy, tak, jestem. Ale od niedawna. Co się stało?

    – Chcę, się wyspowiadać. Nie zawsze byłem praktykujący, ale ten, no… Nie wiadomo ile nam zostało.

    – Na spowiedź czasu zawsze wystarcza. Służę pomocą. Przykucnijmy w kącie – odparł ksiądz Jakub. Tak też uczynili.

    – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

    – Na wieki wieków.

    – Nie pamiętam kiedy ostatni raz się spowiadałem.

    – Nie szkodzi, mów co leży ci na sercu – odparł ksiądz Jakub i spokojnie wyspowiadał mężczyznę w kącie celi.

    Za jego przykładem poszli kolejni więźniowie. Rozmawiali o różnych sprawach, jak dobrzy koledzy. Po pewnym czasie do celi wrzucono kolejnego więźnia po przesłuchaniu. Tradycyjnie pierwszy podszedł do niego Brodacz.

    – O co cię pytoli? – zapytał Ślązak, więzień zaśmiał się.

    – O to co zawsze, kacapy, o pogodę. Nigdy mnie nie złamią – odparł, a Brodacz uśmiechnął się i pomógł mu wstać. Obolałego ułożono pod ścianą. Brodacz wrócił do Jakuba i przykucnął obok niego w kącie celi pełnej wilgoci.

    – Więc naprawdę jesteś księdzem. Ludzie ci ufają, dajesz im nadzieję.

    – Robię co w mojej mocy.

    – Tak jak i my tutaj. My Polacy. – Rozmowę przerwali milicjanci. Wtargnęli do celi po raz kolejny, tym razem było ich więcej. Zabrali księdza Jakuba na przesłuchanie.

    – Bądź silny! Nie daj się zarazie! – wołali więźniowie, gdy ksiądz Jakub wleczony był na tortury ciała, umysłu i ducha.

    Godzinę, może półtorej później... (18 października 1984)

    Ksiądz Jakub wrócił do celi. Znów cały poobijany i obolały.

    – Nic nie powiedziałem. Byłem silny – stwierdził dumny.

    – Obawiałem się, że ksiądz nie wróci.

    – Silny ze mnie skurczybyk. Ojciec skurczybyk – żartował Jakub, a więźniowie odczuwali ulgę mając koło siebie takiego duchownego. Brodacz i Jakub usiedli w swoim ulubionym kącie i długo rozmawiali. Wielokrotnie schodzili na temat księdza Popiełuszko. Obaj wychwalali jego pracę, ale Jakub żałował, że nie może się z nim skontaktować.

    – Naprawdę o tyle chciałbym go zapytać.

    – No razem moglibyście zdziałać wiele, potrzeba nam takich duchowych przewodników.

    – Na tak wiele owiec nie zawsze wystarcza jeden pasterz.

    – No jak tyle owiec głupich to się nie dziwię – Brodacz zaśmiał się. Polubił ojca Jakub, ufał mu. Z wzajemnością.

    – Myślę, że moglibyście się spotkać.

    – Nie wiem gdzie ojca Popiełuszko szukać.

    Brodacz zbliżył się do duchownego w krwawej koloratce.

    – Myślę, że będę umiał to załatwić.

    – Przecież on poukrywany, skąd.

    – Ciii… Jeszcze Polska nie zginęła, ojcze. – Brodacz mrugnął do księdza. Brodaty, nieformalny przywódca więźniów okazał się całkiem dobrym bankiem informacji. Zaufał księdzu Jakubowi wiedząc, że duchowny jest silny jak on, może pomoże poprowadzić Polskę ku wolności.

    Razem z księdzem Jerzym Popiełuszko.

    Kilka godzin później... (18 października 1984).

    Milicjanci znów zabrali księdza Jakuba na przesłuchanie. Więźniowie wiedzieli już, że komuniści uparli się akurat na niego widząc, jakim symbolem uporu stał się dla współdzielących celę. Musieli ich obserwować. Ojca Jakuba zabrano na spowiedź, z której nie wrócił już do zimnej celi. Nie zaprowadzono go na salę przesłuchań. Usiadł wygodnie w fotelu i otrzymał szklankę wódki, którą wypił jednym haustem. Nie odmówił też, gdy został poczęstowany papierosem przez zwierzchnika. Ksiądz Jakub przestał być duchownym. W bogato udekorowanym pokoju z wielkim biurkiem spowiadał się temu, kto umieścił go w celi z resztą więźniów podejrzanych o kolaborację z Solidarnością.

    – Grzegorz Hanik, agent niezłomny jak wół. Zawsze do usług. Długo mamy ci ryj obijać czy w końcu masz coś ciekawego? – zapytał Edward Krzywda.

    – Towarzyszu. Misja zakończona, myślę, że uzyskałem dostęp do tego księdza.

    – Widzisz Hanik jak chcemy to możemy. Cholernie dobry z Ciebie łgarz. Sam Jaruzelski uwierzyłby, że jesteś jego córką.

    – Ku chwale ojczyzny. – Hanik salutował dumnie. Zdarł z siebie koloratkę, wrzucił ją do popielniczki i ostrożnie, powoli przypalał papierosem delektując się sukcesem. Edward Krzywda wysłuchał swojego agenta, a później sięgnął po telefon. Wydał rozkaz aktywacji operacji o kryptonimie „Zabić Księdza". Hanik odebrał gratulacje od przełożonego i oddał się pod opiekę lekarza. Jego zadaniem było zdobycie zaufania współwięźniów, infiltracja i uzyskanie pomocnych informacji na temat księdza Popiełuszko. Jakiś czas później, po kolejnym toaście, Edward Krzywda otrzymał depeszę. Dowódca z satysfakcją przekazał treść wiadomości.

    „Popiełuszko martwy. Dorwaliśmy go, gdy wracał do Warszawy, na drodze do Torunia niedaleko miejscowości Górsk. Jego kierowca, Waldemar Chrostowski, zwiał, ale dorwiemy go. Misja zakończona sukcesem.

    Agent Morwin."

    Krzywda, dowódca o umyśle przebiegłym, Hanik szpieg, o języku kłamliwym, i on agent Morwin, zabójca silny jak niedźwiedź, uparty jak wół i posłuszny władzy niczym pies. Razem tworzyli trio, które wierzyło w sukces nie tylko własny, ale i ustroju komunistycznego. Tymczasem Grzegorz Hanik, choć był dobrym agentem, to nie miał mocnej głowy jak większość kolegów po fachu. Po kolejnym toaście rozwiązał mu się język.

    – Co teraz towarzyszu? – Hanik udał, że bierze kolejny łyk wódki. Nie przeszłaby mu przez gardło.

    – Wielka przyszłość. Doskonale sprawdziłeś się jako szpieg, a Morwin jako egzekutor. Razem dokonamy wielkich rzeczy. Doskonali agenci Służb Bezpieczeństwa. Takich ludzi trzeba silnej Polsce. Pozbędziemy się tej podziemnej rebelii – odparł Edward Krzywda, po czym chwycił za telefon i wykręcił numer.

    – Towarzyszu, więźniowie z piwnicy nie będą nam już potrzebni. Uciszyć, permanentnie. – Krzywda wydał rozkaz, odłożył słuchawkę i spojrzał chłodnym wzrokiem na Hanika. Agent przełknął ślinę, zbierało mu się na wymioty. Bał się niewielu rzeczy, ale szef wzbudzał w nim dziwną mieszankę strachu i respektu.

    – Coś nie tak towarzyszu agencie? – zapytał widząc jego minę.

    – Nie towarzyszu. Ku chwale ojczyzny. Ku chwale.

    – Powiem ci coś o ojczyźnie, i zapamiętaj to. Lepsza silna Polska w kajdanach, niż słaba na wolności. Przepowiadam ci to, a ja wiem co mówię. – Krzywda miał ochotę na kolejne kieliszki, ale Hanik miał dość. Poprosił o odmeldowanie się. Dowódca zasalutował, a agent wyszedł z gabinetu chwiejnym krokiem. Gdy przechodził niedaleko piwnicy usłyszał kilkanaście strzałów. Wiedział, że to egzekucja. Ku chwale kurwa ojczyzny – pomyślał po czym zwymiotował. Hanik zabił tych ludzi nie brudząc sobie rąk. Inny agent, wspomniany Morwin, wolał osobiście wykańczać wroga. To on dokonał egzekucji na księdzu Popiełuszko. W przeciwieństwie do niego Hanik też zabił, ale nie bezpośrednio. Wiele miejsc, wielu żołnierzy, jeden cel. Skrzywione pojęcie wiary w wolność Polski. Krwawa, bratobójcza walka i przymierze z rozsądku, z Rosją.

    – Jestem silny. Silniejszy od nich wszystkich – pomyślał Hanik po ukończeniu jednego ze swoich pierwszych poważnych zadań. Kilkanaście osób nie żyło, przez niego. Niedawno siedział z nimi, dzielił ból, żartowali. Najpierw zdobył ich zaufanie, później otrzymał ich śmierć. Morwin, podobnie jak Hanik nie miał wyrzutów sumienia. Wyzbyli się ich już dawno. Pranie mózgu, jakie zafundowały im władze rządzące Polską skutecznie zastąpiły to poczuciem obowiązku i ślepym posłuszeństwem. Jednak przez moment poczuli jak głęboko zakopano ich człowieczeństwo. Przekonani, że działają dla dobra swojej ojczyzny, silnej Polski.

    Tak naprawdę nasz kraj przez wiele lat był po prostu więzieniem, w którym mogłeś zostać skazany niezależnie od tego czy byłeś winny, czy nie. Więzień zemsty nie potrafił opuścić swej celi…

    Z historii więzienia w Raciborzu.

    „Zakład Karny w Raciborzu to zakład typu zamkniętego dla recydywistów penitencjarnych z oddziałem terapeutycznym dla skazanych z niepsychotycznymi zaburzeniami psychicznymi lub upośledzonych umysłowo. Jednostka w Raciborzu zaliczana jest do kategorii pierwszej, tzn. odbywają tu karę skazani zarówno na krótkotrwałe, jak i najsurowsze kary pozbawienia wolności, z karą dożywotniego pozbawienia wolności włącznie. Pojemność jednostki została określona na 812 miejsc. Kadra zakładu liczy obecnie ponad 253 funkcjonariuszy i pracowników cywilnych.

    Architektonicznie wzorowano się na więzieniach wybudowanych w Berlinie i we Wrocławiu. Budynek więzienia ma kształt krzyża równoramiennego z podstawą i wieżą więzienną o wysokości 35 metrów. Raciborskie więzienie jest zasiedlone nieprzerwanie od 25 sierpnia 1851 roku. Średnia powierzchnia celi wynosi 7-8 m2. Powierzchnia całkowita, jaką zajmuje zakład to ponad 94 tys. m2. Łączna powierzchnia cel mieszkalnych to ponad 2600 m2. W 1992 r. decyzją wojewódzkiego konserwatora zabytków w Katowicach, zespół budynków Zakładu Karnego w Raciborzu został wpisany do rejestru zabytków województwa katowickiego."1

    Zasady przyjmowania paczek: 

    Osadzony ma prawo otrzymać raz na kwartał paczkę żywnościową o wadze do 5 kg, a za zezwoleniem Dyrektora paczki z niezbędną mu odzieżą, bielizną, obuwiem i innymi przedmiotami osobistego użytku oraz środkami higieny i lekami. Paczki przyjmowane są jedynie w twardym opakowaniu. Nie przyjmuje się paczek:

    - bez spisu zawartości,

    - żywnościowych, których ciężar wraz z opakowaniem przekracza 5 kg,

    - higienicznych i odzieżowych zawierających artykuły inne niż określone w zezwoleniu Dyrektora,

    - zawierających artykuły, których sprawdzenie jest niemożliwe bez naruszenia w sposób istotny ich zawartości.

    Zabrania się wnoszenia na teren zakładu karnego broni, środków łączności, środków odurzających, psychotropowych, alkoholu i wyrobów tytoniowych."

    Chyba, że jesteś mądrzejszy i sprytniejszy od wszystkich, którzy wymyślają te zasady…

    Zbieżność nazwisk i wydarzeń jest przypadkowa. Historia i budowa więzienia ukazana poniżej również jest fikcyjna. Prawdą jest jedynie umieszczona wyżej notatka, uzyskana za zgodą władz więziennictwa w Raciborzu.

    Rozdział 2.

    20 marca 2003.

    Zakład karny w Raciborzu.

    Z biegiem lat zakład karny w Raciborzu przestawał być zwykłą placówką dla skazanych. Dzięki dotacjom z Unii Europejskiej standard tego miejsca wybił się znacznie ponad stan innych tego typu miejsc w Polsce. Może nie dorównywał luksusowym hotelom, ale na komfort nikt nie narzekał. Wręcz przeciwnie. Niektórzy twierdzili nawet, że to jedno z niewielu miejsc, gdzie chce się trafić za karę, a o ucieczkach w ogóle nie może być mowy. Opinia publiczna wyrażała swój sprzeciw na różnorakie sposoby. Od kilku kobiet przykutych kajdankami do bramy, po większe manifestacje przeradzające się czasami w małe zamieszki. Wzburzony tłum nie potrafił przełknąć tego, że więźniowie nie są karani rygorystycznie, tylko trafiają na kilkuletnie wakacje do „placówki resocjalizacyjnej o wysokim standardzie. Tak właśnie miał w zwyczaju nazywać ów przybytek naczelnik. Jego osoba, pełniąca tę funkcję także różniła się od wszystkich innych w kraju. Wyróżniał się miłą aparycją, medialnością i umiejętnościami interpersonalnymi. W zakładach karnych w Polsce przeważnie panują apodyktyczni, zamknięci w sobie furiaci, którzy część zachowań niestety przejmują od swoich „podopiecznych. Blisko 40 letni urzędnik, absolwent prawa i administracji, był najmłodszym naczelnikiem więzienia w kraju. Typ karierowicza ma to do siebie, że nie potrafi usiedzieć na jednym stołku, zawsze marzy mu się większy. Michał Pasikonik nazwiskiem nie rzucał na kolana, ale wierzył, że stać go na coś więcej niż dbanie o komfort grupy psychopatów i kryminalistów. Marzyła mu się kariera polityczna. Wiarę w to narzucał mu cień ojca, Mariana, znanego polityka. Michał właśnie po nim odziedziczył przydatną umiejętność oczarowania mediów. Piękny Marian – jak nazywała go prasa – wychował syna jakby miał być dziedzicem tronu. Wzorowe opanowanie zasad Public Relations było idealną receptą na skonfliktowaną opinię publiczną. W roku 1999 więzienie dopadł kryzys, groziło mu zamknięcie i wyburzenie, ale tylko dzięki napisanemu od podstaw programowi restrukturyzacji raciborskiej placówki resocjalizacyjnej, Michałowi Pasikonikowi udało się nie tylko nie pozwolić tej „klaczy zdechnąć, ale i przerodzić ją w rumaka, na którym mógł jechać w stronę sukcesu. Nie do przecenienia były tu zapewne wpływy i znajomości ojca. Piękny Marian raz jeszcze oczarował kogo trzeba, ale media czasami szczekają zbyt chaotycznie i głośno, aby ktoś wierzył w ich teorie. Tylko dzięki uporowi i pomysłowi Pasikoników nie zamknięto Raciborskiego więzienia, ale tamtejsi pensjonariusze wciąż niezbyt szanowali swojego naczelnika. Dla nich był kolejnym wykształciuchem, który miał w życiu szczęście i „plecy mu te szczęście zapewniające. Tak czy owak Michał Pasikonik stał się naczelnikiem najnowocześniejszego więzienia w Polsce. Nasz system więziennictwa podupadał, zbiegło się to ze wstąpieniem Rzeczpospolitej do Unii Europejskiej. Fundusze i dotacje marnowały się, a UE wraz z opinią publiczną w Polsce potrzebowały inwestycji niczym wampir krwi. Wtedy pojawił się właśnie Pasikonik z planem „Odrodzenie". Problemem nie był już budynek, lokatorzy też się znaleźli, ale minusem były braki kadrowe. Pomimo całkiem niezłych zarobków, placówka wciąż cierpiała na niedobory personalne. Krążyły opowieści o tym jak niebezpieczna to praca, jak wykańczające są wyzwiska więźniów i te ciągłe ryzyko, że coś pójdzie nie tak. ZOO pełne tygrysów, którego nie zadowalają luksusowe klatki. Co do samego budynku więzienia, to mamy przed sobą małą twierdzę stworzoną na modłę najnowocześniejszego trendu amerykańskiego i europejskiego. Elektroniki nie przekupisz, strażnika tak. Dlatego więc wszechobecna technologia oszczędzała pracy strażnikom. Wysokie na wysokość dwóch pięter mury uniemożliwiłyby ucieczkę nawet najlepszym alpinistom. Sam Małysz by tego nie przeskoczył. Na początku owszem, więźniowie próbowali uciec, ale z czasem porzucili ten zamiar. Mieli tu za dobrze. Poza tym wszechobecny monitoring nie pozwalał skazanym na samowolkę. Ciągła obserwacja i kontrola, jakby wielki brat patrzył. Więźniowie rozleniwili się i pozwolili się wychowywać. Przestali być drapieżnikami w ZOO. Duża biblioteka zapewniała rozwój intelektualny, siłownia fizyczny, a zajęcia z religii duchowy. Więzienie nowej generacji. Nieefektywne protesty skończyły się, a opinia publiczna podzieliła się na obozy. Coraz więcej osób zaczęło wspierać i chwalić Raciborskie więzienie widząc jak w końcu zaczyna działać w Polsce proces zwany resocjalizacją. Skazani w innych ośrodkach czasami wręcz błagali o przeniesienie tutaj. Naczelnik preferował skazańców z cięższymi wyrokami, uznawał to za większe wyzwanie resocjalizacyjnej. Jak wszędzie, znaleźli się oporni skurwiele, który w dupie mają zmiany. Więźniowie trzymający się swojego trudnego charakteru i popapranych skłonności niczym cyca najlepszej laski w mieście. Takim, więźniem starej daty, był Marek Morwin. Na potężnym karku miał już ponad 50 wiosen, choć przestał już to liczyć. Stary wilk odkładał starość, bo chciał jeszcze gryźć. Spędził w zamknięciu niemal całe lata 90, a Shazę i Disco Polo znał tylko z radia. Samotnik, który roztacza dookoła niewidzialną ścianę strachu. Bariera ta bywała pokusą dla żądnych szybkiego szacunku skazańców. Ostatni, który zapytał Morwina o to czy grypsuje czy frajerzy, skończył w skrzydle szpitalnym ze złamaną szczęką. Do dziś boli go, gdy się uśmiecha. Tamten więzień na pewno pamięta odpowiedź Morwina: Gier nie psuję, ludzi owszem.

    Nie był to ostatni raz, gdy musiał On pięścią odpowiadać komuś na natrętne pytania. Jedni atakowali go, bo wiedzieli co potrafi i chcieli zyskać szacun innych, a inni, również przez tą wiedzę, trzymali się od niego z daleka. Morwin cenił sobie spokojną odsiadkę, ale czasami ciągnęło wilka do lasu. Hamował się, aby nie zabić kolejnego natręta. To byłoby takie proste… Wyobraźmy sobie wielkiego, lecz leżącego psa. Nie szczeka, tylko gryzie, gdy zaczniesz drażnić. Kiedyś Morwin wielokrotnie trafiał do izolatki, ale naczelnik przestał go tam wysyłać za kolejne rozróby, gdy psycholog zauważył jak ów więzień ceni sobie spokój i samotność. Naczelnik specjalnie więc umieszczał Morwina wśród ludzi. Prywatna zabawa władzy i zakłady za i przeciw kolejnym odważnym, a może i głupim, którzy ośmielili się podnieść rękę na wielkiego skazańca. Fizycznie posiadał wszystko co jest potrzebne twardzielowi, aby mieć święty spokój. Wielkie mięśnie, nieogolona twarz naznaczona bliznami i łysa potylica przywodziły na myśl wściekłego skina, wracającego po przegranym meczu swojej ukochanej drużyny.

    Nie musiał się zbytnio wysilać, aby straszyć. Względny spokój zapewniała reputacja zamkniętego w sobie zabijaki, który tylko czeka na pretekst, by wrócić do dawnego hobby. Morwin wiele przeżył i jeszcze więcej przetrwał. Pewnego dnia coś pchnęło bliźniaków Broniewskich, by spróbować szczęścia. Krzysiek i Olek byli zgranym zespołem, który ufał tylko sobie wzajemnie. Charakterystycznym elementem ich aparycji były tatuaże na boku głowy. Zrobili to sobie dopiero w więzieniu, jeden miał skorpiona bez żądła, drugi właśnie żądło. Bo razem byli najgroźniejsi. Rodzeństwo wpierw prowokowało Morwina, ale wielkolud pozostawał nieporuszony. Nie z takimi jak oni sobie radził. Byli uparci, a on chciał się poruszać i tracił cierpliwość. Kolejna walka szacun u osadzonych. Wielki Morwin nie pozwoli sobie by pluło na niego jakieś pospólstwo. Zazwyczaj spokojny, odsiadujący swoje grzechy w takich chwilach czuł się wolny.

    W trakcie walki czuł się jak ptak, któremu zakazano latać, a teraz znów wzbił się w powietrze. Uśpiona agresja, niegdyś jak narkotyk, teraz podawana stopniowo w małych dawkach zapewniała krótkotrwały odlot. Znów wyląduje w izolatce, znów będzie miał święty spokój. Wokół trójki walczących natychmiast zebrał się tłum, utworzyli krąg. Gladiatorzy i ich ludzkie Koloseum.

    Spragniony krwi i rozrywki tłum kryminalistów ekscytował się kolejnym widowiskiem. Krzysiek Broniewski złapał z tyłu szyję Morwina i zaczął go dusić. Z przodu nadbiegł brat. Jednym ruchem ręki wyjął z kieszeni kawałek blachy mającej zastąpić nóż. Pomimo tak trudnej sytuacji, naznaczona bliznami twarz Morwina nie zdradzała emocji.

    Zrobił krok w tył i wyczekiwał na ruch napastnika. Olek Broniewski zbliżył się z ostrym narzędziem na niebezpieczną odległość pchnięcia.

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1