Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Deo gratis - taki modlitewnik
Deo gratis - taki modlitewnik
Deo gratis - taki modlitewnik
Ebook223 pages2 hours

Deo gratis - taki modlitewnik

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Czy jesteś Adolfem Hitlerem, czy emerytem z Pułtuska, Elvisem P. albo szczurem; gadasz z Nim! Gadasz z Absolutem!
I nie ma tu znaczenia, czy jest to akt strzelisty, czy akt kupna tandetnej konewki w markecie.
Prywatny detektyw, clown z wrestlingu, ciotka dewotka, pan Zenek vel Zorro; każdy przeżywa tu swój Armagedon.
Dzięki Diabłu kontakty z Bogiem mogą być ciekawe. Tak, jak te niekonwencjonalne mikro-słuchowiska
Uwaga: materiał nie dla dewotów!
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateOct 21, 2013
ISBN9788378592259
Deo gratis - taki modlitewnik

Related to Deo gratis - taki modlitewnik

Related ebooks

Reviews for Deo gratis - taki modlitewnik

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Deo gratis - taki modlitewnik - Robert Lewandowski

    PUSTYNIA

    ELVIS THE KING

    (partytura audio)

    Elvis Presley żyje lecz nie czuje się najlepiej. To fakt; podagrycznie bolesny, reumatycznie upierdliwy ale niezbity, jak konieczność wyjścia po zakupy. Elvis żyje, ale nie ma już marchewki i musi iść ją kupić w warzywniaku na dole. Potem utrze ją na tarce, sparzy wrzątkiem z czajnika, doda masła i zje, bo żeby żyć trzeba się odżywiać.

    Elvis naciąga spodnie wierzchnie na spodnie od piżamy i myśli, że trzeba by kurtkę wyprać, bo strasznie sparszywiała od marcowej pluchy. Za oknem wciąż paskuda, a okno nieszczelne. Na zimnym piecu stoją przyprószone zamszem pleśni buty. Jeszcze poczekają, bo Elvis musi najpierw wetknąć dół spodnich spodni za skarpety, żeby ich przy wciąganiu te wierzchnie nie podwijały w górę. Nie jest łatwo być sobą, gdy ma się na sobie cudze łachy z lumpeksu, więc im niżej Presley się schyla, tym wyżej idą mankiety od kusych nogawek piżamy. Nie jest łatwo być Królem i iść na kompromisy, ale Elvis na nie idzie i odpuszcza mitręgę, a niech się podwijają, może same opadną, nim wyjdzie na ulicę.

    Schody w starych czynszówkach są jak czułe drewniane organy; stacatto sprężystych adidasów brzmi tu brutalnym fałszem czczej apokalipsy, ale gdy stąpa po nich starzec, o, wtedy jest muzyka. Elvis chwyta się poręczy a nikły pisk luźnej tralki rozpina w dół skali schodów sekwencję chwiejnych skrzypień i trzeszczących wycichań. Pod stopami Elvisa naprężenia i powroty konstrukcji budują akord trwałości w tonacji rdzy i próchna. Krucha wytrwałość, konieczność zbędnego piękna, drzemka uschniętego pająka. Żeby to zagrać potrzeba starego mistrza i wiekowego instrumentu; żeby to usłyszeć trzeba być Królem. Elvis gra, lecz już tego nie słyszy – Król jest głuchy i idzie kupić sobie marchewkę.

    Ulica Kluczborska to zły adres dla wiosny. Pogodne niebo nie spływa w ten wąwóz o ścianach postrzelanych w bitwie, której nie przyjęła historia żadnej z walczących stron. Nikt z żyjących tu teraz starców też tego nie pamięta, przyciągnęli tu później; pan Kazik spode Lwowa, pani Kobierska z Mławy, czy Elvis Presley z Memphis, Tennesee. Oni czują niekiedy jakiś ciężar w powietrzu nie świadomi, że to fasady domów wciąż walczą, napierają na siebie aż pęka tynk, paczą się ramy przeciwstawnych okien a z przyduszonych piwnic wyciska się szara butwa i mokry dym. Teraz mży z odbić chmur w kałużach a Elvis wychodzi z bramy i niepewnie patrzy, kogo przyjdzie mu minąć w drodze do warzywniaka; Przy starej, po wielekroć zgwałconej beemce stoi dwóch i się buja w rytualnej nawijce. To oni, stracone pokolenie; nie znają rockandrolla, nie wiedzą nawet, że ich dance music to taka odmiana polki. Elvis nie istniał dla nich nigdy, nie dostrzegą go i teraz, nie zaczepią, nie musi się ich bać.

    Ale lęk jest. Nie chodzi o to, że mogli by go pobić, bo mogliby – tylko po co? Powodów mają za mało, ale też dość, by mogli zrobić tego bez powodu. Przechodzący obok Elvis jest dla nich tylko miękkim kawałkiem ich ulicy, dziadygą z parafii, gzymsem na drugim piętrze, brakiem drzewa, które nigdy tu nie wyrosło. Czego się zatem lęka, mijając tych dwóch młodzieńców w barokowych dresach, co kiedyś dostali wpierdol wraz z Andrew Golotą? Presley tego nie wie, ale czuje w sobie czegoś zbędność, jakąś wyrwę po mantrze: „zwyciężaj albo giń" i czczy ból nieznanej łaski.

    Błogosławieni miłosierni.

    BUDWAJZER

    Słońce miłosiernie grzało dolinę, zmieniając ją w rozedrgany, horyzontalny staw. Porastające żwirowaty grunt ostrokrzewy tańczyły w żarze, jak przybrzeżne wodorosty, grzechotniki-mureny przywarły do ostatnich cienistych rozpęklin dna. Pokruszony asfalt drgał suchą parą już kilkanaście metrów przed zderzakiem jadącego drogą, rozklekotanego deomobila – za kierownicą siedział Bóg.

    We wnętrzu d-moba było goręcej, niż na zewnątrz, bo urwana korbka nie pozwalała opuścić zamkniętej szyby drzwi kierowcy, a model był już z rocznika, w którym zrezygnowano z funkcji uchylnej szyby przedniej. Tak zatem podmuch wytwarzany jazdą omijał Boga niewidzialnym strumieniem, całkiem jak ruch na autostradzie opływał tę okolicę.

    Ci, co jeszcze zostali w słonecznej dolinie wierzyli święcie, że owa nowa droga kończy się zionącą przepaścią u obu jej krańców. Wszak nikt, kto stąd wyjechał nie przysłał już tu żadnej kartki, listu, czy nawet rachunku za smród.

    Aurę potwierdzenia tej tezy utrwalała mumia listonosza, oparta o słup nieczynnej trakcji telegrafu, pod którą właśnie przejeżdżał spocony Bóg.

    Dalej wzdłuż drogi stał gotycki kościół z dykty i blachy falistej scytyjsckiego pastora-jezuity, który z podziemnej studni-ambony ubliżał co dzień diabłu i wzywał go na pojedynek. Bóg, jak zawsze, gdy mijał ten kościół, pomyślał, by zajrzeć tam i się przywitać i – jak zawsze – wcisnął głębiej pedał gazu z lęku przed brakiem tematów do rozmowy.

    Po kilkuset metrach zauważył, że welon żaru na asfalcie przed szybą zaczął gęstnieć i unosić się wyżej. Fatamorgana? – pomyślał, a po chwili zrozumiał, że zagotowała mu się woda w chłodnicy. Kłąb wydobywającej się spod maski pary skłonił go, by po pół mili skręcić na parking przed przydrożnym barem „U Yoyoo".

    Szmatę miał zawsze przygotowaną pod siedzeniem, więc zaraz po zatrzymaniu wozu, wysiadł, uniósł pozbawione blokady skrzydło maski i owiniętą materiałem dłonią poluzował lekko korek od chłodnicy. Buchnęło, jakby przyjechał tu parowozem, ale nie bryznęło wrzątkiem.

    Ma się to wyczucie! – Bóg uśmiechnął się pod nosem, ułożył szmatę na błotniku, by przeschła, otarł czoło i ruszył ku drzwiom baru.

    Wewnątrz upał był o tyle mniejszy, o ile bardziej wilgotnawy, przy barze siedział sinawy dzieciak z kokluszem, a jego brat-półbliźniak spał oparty ostatnim przednim zębem o bilardowy stół.

    Barmana nie było, więc Bóg sam wziął sobie piwo z lodówki, otworzył je o klamrę pasa i rozejrzał się, gdzie by tu siąść. Upatrzywszy sobie stolik przy wejściu do kibla, podszedł jeszcze do szafy grającej, wrzucił kapsel do otworu i wcisnął wytarty klawisz z ulubionym kawałkiem pt. „Janek znów dostaje wpieprz".

    *

    Wstałem z mokrego chodnika, roztarłem krew z nosa i dygocąc poszedłem w listopadową noc – to piwko było dobrze schłodzone i miało swoją moc.

    POTWOREK

    (partytura audio)

    Drzazgę z palca wyjął jej taki pan

    – zrobił się stworek – powiedziała mu Ania

    i przestała płakać.

    Na opuszku zranionego kciuka, dwa ciemne otworki

    po drzazdze

    patrzyły sobie.

    Ania zgięła kciuk, stwór pochylił główkę

    i był to jeden i ten sam ruch.

    – Ale fajny – krzyknęła i pobiegła przed siebie.

    – Jesteś Stworek Potworek – ochrzciła go,

    a on pokiwał główką.

    Nie miał wyboru,

    był jej stworkiem.

    Stali razem przy huśtawce

    Jeszcze trochę bolało, ale to nic,

    bo takie rzeczy przychodzą na świat przez cierpienie

    Ona też rodziła się długo

    sprawiła tym mamie ogromną mękę.

    Ważyła cztery kilo

    było w tym coś złego,

    za co – czuła – powinna przepraszać.

    Nie podziękowałam temu panu – pomyślała sobie,

    a właściwie nie sobie, bo też stworkowi.

    – Słyszysz? Zapomniałam!

    Stworek pokiwał głową

    było to znakiem,

    że słyszy jej myśli.

    Przysiadła na desce siodełka huśtawki

    dłoń ze stworkiem ułożyła na podołku.

    – Nawet nie wiesz, jak mnie wymęczyłeś

    pomyślała do niego z uśmiechem

    takim samym, jak mamy

    i poczuła wyraźnie odrobinę złości.

    I to nie było fajne

    – Bardzo cię kocham – dodała szybko

    Stworek pokiwał główką

    – Naprawdę będę cię kochała – potwierdziła postanowienie,

    ale stworek nie był całkiem tego pewien

    Patrzył na nią tak jakoś

    tymi durnymi, sączącymi jakąś ciecz oczkami

    i nie mówił nic.

    Taki bezbronny i głupi.

    Trudno jej było pozbyć się tej jakiejś złości,

    no to dała mu pstryczka.

    Zabolało,

    a ona nie wiedziała kogo.

    To było całkiem co innego, niż wtedy,

    gdy rozgniatała głowę swojej Barbie

    wtedy sprawa była jasna:

    Lalka nic nie czuła,

    cały ból był Ani.

    Teraz było gorzej

    jakoś

    – Jesteś beznadziejny, wiesz? – powiedziała,

    a stworek zrobił się taki... goły.

    Patrzał tak na nią tą durnowatą buzią

    poczuła, że znowu musi go uderzyć zanim... Psztyk!

    zanim się tego dowie.

    I było wszystko jedno,

    czy to on, czy ona

    pojmą to,

    czego nie trzeba wiedzieć.

    A potem, wieczorem odmawiała paciorek.

    Musiała to teraz robić często i gorliwie,

    niedługo szła do pierwszej komunii.

    To taka uroczystość,

    w której człowiek jednoczy się z bogiem,

    co za niego cierpiał

    Modliła się unosząc wzrok ku górze

    a stworek patrzył gdzieś w bok.

    PANANGELLUM

    Nie widzę nieba, czy widzę jego brak? – Nie, to tylko noc. Wszystko jest na swoim miejscu: ja – obudzony na parkowej ławce, park w śpiącym spokojnie mieście i mżawka ze sflaczałych w ciemności chmur. Czyli się upiłem... nic więcej – uśmiecham się do mroku nade mną, a niebo też jest miękkie. I przelotne.

    Wracam ponad gęstą rzeką przez wymieciony światłem Most Pokoju, patrzę w dół na blikające smugi odbijanego światła latarń i trudno mi uwierzyć, że wnikają one również w głąb tej wody, że rozświetlają płynną ciemność. A jednak tak ...

    Drzwi do piwnicy stające nagle w ogniu i jaskrawy podmuch w głąb korytarza, gdzie ukrywający ludzi mrok ucieka w tył, w stężałe za ich plecami cienie! Kysz, przyszła pamięć!

    Idę w stronę Ostrowa Tumskiego, mijam mur klasztoru – nie widać stąd jego okien, nie wiem, czy ktoś tam jeszcze jest. Przejeżdża rozklekotana polewaczka – nie szkodzi, to tylko element nocnego ładu miasta. Ulice są spokojne a niebo przelotne. To dzięki Tobie Panie B.

    Zaraz pojawi się zgaga – zwykła kara za nadmiar piwa – chociaż może i nie; browary wróciły teraz do naturalnych sposobów ważenia. Chemii na pohybel! – mówił barman, gdy mi je lał. Nie mam nic przeciwko takiej przemocy, nie jestem akcjonariuszem żadnego koncernu, mam to gdzieś, że spadnie im rentowność. Bossowie, co dotąd każdy potencjalnie nie zaoszczędzony grosz traktowali jak stracony milion muszą teraz wrócić do starej, dobrej ekonomii dawnych szewców, czy piekarzy. Muszą, bo jak nie...

    Zanim skręcę ku Szczytnickiej obejrzę się jeszcze w kierunku katedry; Znów jest iluminowana, nie doznała ostatnich zniszczeń, a jednak wygląda inaczej. Gotyk nie jest już pięknem pychy, pnie się teraz z mozolnym polotem ku jakiemuś sensowi, którego jeszcze nie zna, a już go wyraża. Gotyk znów jest młody, ciekaw samego siebie – katedra wydaje się nowsza, niż szklane biurowce, bo te mniej się zmieniły.

    Wchodzę w kwartał popalonych domów, mżawka podsyca ich zimny swąd, ale już gdzieniegdzie czuć zapach cementu – znak, że powraca tu ład. Idę zatem przez miasto, które się odradza, życie znów toczy się w poziomie, choć ludzie często zadzierają głowy i patrzą w niebo, tak jak ja. To jeszcze długo nie minie; dochodząc do Ronda Regana wciąż czuję za sobą strzelisty pion hełmów katedry – pamięta je mój lęk. To trwa i będzie tak było. Będzie było, jak wówczas, w Ów Czas.

    Zaczęło się ponoć od znaków, ale mało kto zauważył dziwną purpurę na niebie czy koliste ruchy gwiazd. I ja, choć często zdarzało mi się zamilknąć pośród huku miasta i zapatrzeć się w barwny zachód słońca, też nie widziałem nic. Dopiero ten huk – i pierwsza myśl: kibole, bo głośne to było, jak te ich plastikowe tuby, co z bliska rozwalają bębenki – odwróciłem się gwałtownie i nic; żadnych dzikich watah, żadnych heja wukaes, a mimo to dźwięk narastał i walił po uszach, jak monstrualny klakson wielkiej ciężarówy – ale to też nie było to. Co za cholerstwo? – pomyślałem patrząc w prawo-lewo, zerkając w przód i w tył a trąba wciąż potężniała i wciąż nie wiadomo skąd. Inni też poprzystawali, bo straszny był to ryk, aż wreszcie ktoś zadarł głowę i pierwszy wskazał to coś.

    Trudno jest zasnąć w ciszy, gdy się pamięta ten dźwięk – dlatego teraz, zanim się położę muszę włączyć muzykę – ostatnio to zawsze Bach. Na płytach nie mam nagrań zrobionych po kataklizmie, choć wiem, że takie powstają. Słyszałem, że John Elliot Gardiner znów nagrał którąś z Pasji. Poprzednie były perfekcyjne. Ale były. Teraz trzeba takiej, która jest. W nas. Apokalipsa według Gardinera, według nienawiści orkiestry, według szaleństwa, słuchaczy, według pustki... Bluźnierstwo? – to słowo wciąż czeka na swój sens.

    To było jasne pęknięcie w zmierzchającym niebie i ciemny kwadrat pośrodku i dwie z niego wychodzące jakby elipsy. I wisiało to tak bez ruchu, że nie wiadomo jak. – Zobacz pan, panie, co to za cholerstwo – zagadał do mnie jakiś obcy gość, a ja mu na to: – Widzę, ale co to jest? – Bo skąd miałem wtedy wiedzieć, że to niebiański tron?

    Ci z innych krajów musieli mieć lepiej, bo z ich perspektywy to był widoczny fakt: Postać zasiadająca w majestacie, w jasnej poświacie i przy głosach trąb. My nie mieliśmy na to szans, bo wisiał dokładnie nad nami ten ciemny obrys, widzianego od spodu tronu i wielkie kontury podeszew jego obutych w sandały stóp. Stałem tak wtedy z innymi z napiętym karkiem i krtanią i nie wiedziałem, co myśleć; Dziwić się, czy bać? A dźwięk trąby trwał w monumentalnej sinusoidzie, lała się z góry złocista poświata a my dziwiliśmy się jak ćwoki, wdeptując w asfalt naszą ogłupiałą dreptaninę.

    Jeszcze był czas na złudzenia, że to może ufo, albo jakiś projektor ukryty na dachu puszcza nam nad głowami takie czary-mary, ale już coraz więcej głosów wzywało Imienia i z coraz większą pewnością, że nie nadaremno. Jednak nie było pewności tam, gdzie wtedy stałem, dopóki jakaś kobieta nie wrzasnęła z okna, że to koniec świata i że to w telewizji jest. Pobiegłem zatem to zobaczyć do najbliższego pubu, mijając się w wejściu z tymi, co chcieli na ulicy upewnić się, czy ten program to nie jakiś pic. Bo rzeczywiście pokazywali to cudo na ekranie; Postać w białej szacie, w koronie i na tronie, a zamiast komentarza szedł tylko ten dźwięk trąb. – Stachu, co jest grane? – to Piotruś, stary bywalec złapał mnie za ramię. Też już był na ulicy a teraz wrócił po więcej, ale tu w telewizji wciąż tylko Postać i Tron.

    – Nie, to jakaś przeginka! Ludzie przecież... przecież... Przecież nie wolno, kurwa robić z tego jaj! – Spojrzałem na barmana, co mówił te słowa; stał blady i wzburzony jak jakiś Izajasz. Ustała bieganina od drzwi i do drzwi i było nas w tym barze kilku i dwie kobiety, a wszyscy tak ocipieli, że mniejsza o płeć.

    Pierwsi zaczęli gadać ci na sienenie, ale coś po angielsku i nie wiadomo co. Ja trzymałem pilota, bo barman nie był w stanie, i nerwowo zmieniałem kanał za kanałem; Paryż, Londyn, Moskwa, Rzym i Nowy Jork – wszędzie z grubsza

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1